W ostatnim czasie „Gazeta Wyborcza” postanowiła nas epatować sprawą byłej radcy prawnej szpitala w którym pracuję, która wywalczyła (przynajmniej w pierwszej instancji) rekordowe odszkodowanie za błędy lekarskie, właśnie tytułowe 5 milionów. Nie mnie jest rozstrzygać racje merytoryczne i prawne dla takiego odszkodowania i nie o tym chcę pisać.
Jest faktem, że sądy przyznają coraz większe odszkodowania i właściwie jedyną przesłanką do określenia ich wysokości jest krzywda doznana w związku z działaniem lekarza, czy szerzej personelu medycznego. Gdybym był pokrzywdzonym zapewne przyklasnąłbym takiej praktyce.
Jednakże, jest jeszcze druga strona medalu. Czy wykonując usługę wycenioną np. na 50 złotych warto się narażać na takie ryzyko finansowe? Co znaczy 5 milionów dla pojedynczego lekarza, który popełnił błąd? Oznacza całkowitą ruinę finansową, gdyż żadne jego ubezpieczenie nie opiewa na taką sumę. Co to znaczy dla szpitala, gdyby on miał to zapłacić? To jest równowartość rocznego funkcjonowania jednego oddziału szpitalnego, obejmująca pensje personelu, diagnostykę, leki, koszty hotelowe itp.: równowartość hospitalizacji około 2000 ludzi. Co to oznacza dla firmy ubezpieczeniowej, gdyby ona miała za to zapłacić? Stratę finansową i wywindowanie kosztów polis w następnym roku. Co zamyka koło.
Otóż w tym całym rozważaniu nie bierze się pod uwagę, że zarówno lekarz, jak i szpital podejmując wykonywanie czynności, które są obarczone takim ryzykiem finansowym muszą podobnie, jak firma ubezpieczeniowa wkalkulować to ryzyko w cenę udzielanych świadczeń. Nie może być tak, że szpital wykonuje usługę dopłacając do jej wykonania (a bardzo wiele świadczeń jest deficytowych) i jeszcze dodatkowo naraża się dzięki temu na taką stratę finansową, jeśli coś pójdzie nie tak. A ściślej może tak być, ale wtedy nikt nie będzie podejmował czynności, które wiążą się z istotnym ryzykiem, co dla ciężko chorych dopiero będzie zabójcze.
Przypomniała mi się w tym momencie zasłyszana historia bodajże z Irlandii, gdzie sobie człowiek szedł ulicą i nagle upadł tracąc przytomność (jak się okazało miał zaburzenia rytmu serca). Ale za nim szedł lekarz, który natychmiast przystąpił do reanimacji i uratował mu życie. Niestety, podczas reanimacji lekarz złamał człowiekowi kilka żeber. Jak tylko człowiek doszedł do siebie to wytoczył lekarzowi proces o uszczerbek na zdrowiu związany z połamaniem żeber argumentując, że przecież lekarz podjął reanimację na własne ryzyko przez nikogo nieproszony, a z całą pewnością nie przez niego. I sąd przyznał mu sowite odszkodowanie, gdyż prawda obiektywna była właśnie taka: lekarza nikt o reanimację nie prosił, a faktu połamania żeber nikt nie podważał.
Jeśli człowiek kupi samochód wart 5 milionów i będzie chciał go ubezpieczyć na tę sumę, to będzie musiał zapłacić rokrocznie około 10% wartości tj. około pół miliona, a po wszystkich zniżkach może ćwierć miliona. Tu składka ubezpieczeniowa jest proporcjonalna do ryzyka dla ubezpieczyciela. Dlaczego tak nie jest w służbie zdrowia?
Błędy się zdarzają i będą zdarzać mimo najszczerszych chęci. W związku ze wspomnianymi 2 tysiącami hospitalizacji wartymi 5 milionów można przeciętnie opowiedzieć co najmniej parę jeszcze gorszych historii niż ta, dotycząca wspomnianej pacjentki. Gdyby one wszystkie kończyły się takimi wyrokami to właściwie problem polskiej służby zdrowia zostałby definitywnie rozwiązany. Nie byłoby służby, nie byłoby problemu.