Podobnie było po podpisaniu porozumienia między MZ a PR OZZL w lutym b.r., a wcześniej - porozumienia OZZPiP z ministrem Zembalą. Solidarność – za każdym razem - zarzucała ministrowi, że łamie zasady dialogu społecznego, podpisując porozumienia z pojedynczymi grupami zawodowymi i pojedynczymi związkami.
Postawę Solidarności przyjmuję z ambiwalencją. Z jednej strony ma bowiem rację (o czym niżej), z drugiej jednak - zachowuje się w stosunku do innych związków zawodowych w ochronie zdrowia trochę tak, jak „totalna opozycja” wobec rządu. Obie nie mogą pogodzić się z faktami: totalna opozycja, że przegrała wybory i przestała być reprezentatywna dla większości wyborców, Solidarność, że nie stanowi już reprezentatywnego (w sensie faktycznym) związku zawodowego dla części zawodów w ochronie zdrowia. Utworzyły one bowiem własne jednozawodowe związki, które skupiają znaczącą większość przedstawicieli danego zawodu. Tak jest z OZZPiP, podobnie z OZZL, a zapewne też ze związkami ratowników, diagnostów medycznych, fizjoterapeutów i innych. Wie o tym minister zdrowia i dlatego w sprawach dotyczących wynagrodzeń tych zawodów prowadzi dialog z tymi związkami i z nimi zawiera porozumienia, a nie z innymi. Minister chce bowiem mieć spokój społeczny i wie, że jak porozumie się np. z OZZPiP, to żaden inny związek nie zmobilizuje pielęgniarek do protestu. Po cóż zatem miałby rozmawiać o płacach pielęgniarek z Solidarnością, OPZZ albo OZZL? Trudno też dziwić się ministrowi, że rozmawia przede wszystkim z tymi związkami, które najaktywniej upominają się o swoich członków i mają determinację (i siłę) aby zorganizować – w razie potrzeby – odpowiednią akcję protestacyjną czy strajk. Może gdyby nakłady na ochronę zdrowia były odpowiednie – minister postępowałby inaczej. Teraz jednak, przy skrajnym deficycie środków, obowiązuje zasada, że dostają ci, którzy najbardziej się buntują.
Jest też druga cecha upodabniająca Solidarność ochrony zdrowia do tzw. totalnej opozycji. Obie skupiają się przede wszystkim na krytyce (totalna opozycja – rządu, Solidarność – innych związków zawodowych pracowników medycznych) zamiast na przedstawieniu pozytywnego programu, który byłby konkurencyjny dla programu rządowego i atrakcyjny (w przypadku „totalnej opozycji” – dla obywateli, w przypadku Solidarności – atrakcyjny dla wszystkich pracowników opieki zdrowotnej).
A taki program pozytywny - w odniesieniu do wynagrodzeń pracowników ochrony zdrowia - bardzo by się przydał. Trzeba się bowiem w jednym zgodzić z Solidarnością Ochrony Zdrowia, że doraźne porozumienia podpisywane przez ministra z przedstawicielami poszczególnych zawodów nie stanowią podstawy trwałego spokoju społecznego w tej dziedzinie. Nie jest też taką podstawą ustawa o płacach minimalnych uchwalona z inicjatywy poprzedniego ministra. Kwoty wynagrodzeń - tam przewidziane - są nie do zaakceptowania. Podobnie nie do zaakceptowania jest fakt zrujnowania zasad finansowania refundowanych świadczeń zdrowotnych przez kolejne doraźne porozumienia płacowe. Teraz pieniądze na wynagrodzenia pracowników płyną do świadczeniodawców kilkoma strumieniami: część jest zawarta w wycenie świadczeń, część w dodatkowych środkach dla pielęgniarek, część w środkach dla ratowników, jeszcze inne (będą) w dopłatach do pensji niektórych lekarzy. Zwłaszcza w przypadku tej ostatniej grupy zawodowej sytuacja będzie kuriozalna: lekarze pracujący na tych samych stanowiskach i wykonujący tę samą pracę będą mogli mieć pensje różniące się nawet o 50%, a szpitale, które dotychczas gorzej wynagradzały lekarzy dostaną „premię” od rządu w postaci dodatkowych środków.
Czy jest z tego chaosu jakieś wyjście? Tak, nawet wiele. Jednym z nich może być zawarcie umowy społecznej, coś na wzór ponadzakładowego układu zbiorowego pracy dla pracowników publicznej ochrony zdrowia. Sygnatariuszami tej umowy powinny być związki zawodowe pracowników ochrony zdrowia, odpowiednie organizacje pracodawców, NFZ i Rząd RP. NSZZ Solidarność i inne centrale związkowe muszą uwzględnić fakt, że dla części zawodów medycznych nie są związkami faktycznie reprezentatywnymi (chociaż formalnie mogą mieć taką prawną cechę) i oddać negocjowania płac dla tych grup – odpowiednim związkom (np. dla pielęgniarek – OZZPiP, dla lekarzy – OZZL itp.) Udział NFZ i Rządu (czyli stron formalnie nie uprawnionych do zawierania układów zbiorowych) jest konieczny, aby podpisana umowa miała finansowe podstawy do jej realizacji. Wynegocjowane warunki wynagradzania (wraz z normami zatrudnienia) powinny stać się podstawą do wyceny poszczególnych „produktów” finansowanych przez Fundusz, a to – konsekwentnie - podstawą do określenia koniecznych nakładów na publiczne lecznictwo.
Alternatywą dla takiego sposobu rozwiązania problemu płac w ochronie zdrowia byłoby oparcie się na rynkowym kształtowaniu płac. Do tego jednak potrzebne jest rynkowe kształtowanie cen za refundowane świadczenia zdrowotne, co nie będzie możliwe bez konkurencji po stronie płatników i oddania im prawa do ustalania wysokości składki zdrowotnej i i/lub określania współpłacenia za leczenie. Nie wydaje mi się jednak, że polski rząd (ten czy kolejny) będzie w stanie wprowadzić takie rozwiązania.
Trzecią możliwością jest zachowanie stanu obecnego, czyli „strajkowego” sposobu kształtowania płac, w której wynagrodzenia rosną „od strajku do strajku” i dostaje ten, kto się najmocniej buntuje. Jest to jednak metoda bardzo „rujnująca” zarówno dla systemu opieki zdrowotnej, dla pacjentów, dla pracowników, dla relacji społecznych. Dlatego powinniśmy z niej zrezygnować. Lepiej bowiem jest budować niż burzyć.