Zmianę na stanowisku ministra zdrowia przyjąłem z pewną nadzieją. Nie na radykalną poprawę sytuacji w ochronie zdrowia, bo do tego trzeba by więcej czasu i innego rządu, ale na zmianę „charakterologiczną” ministra. Poprzedni minister dał się bowiem poznać jako osoba szczególnie arogancka i nastawiona wrogo do lekarzy i innych pracowników opieki zdrowotnej, która za wszelkie niedogodności systemu publicznego lecznictwa chętnie obwiniłaby zdemoralizowany personel medyczny.
Pomyliłem się. Nie minęły jeszcze trzy dni od objęcia stanowiska, a nowy minister zapowiedział, że jako dyrektor zwolniłby natychmiast każdą osobę, która przystąpiłaby do strajku w „jego” szpitalu. Zrobiłby to – oczywiście – w trosce o pacjentów, którzy nie mogą być szantażowani.
Dla pana ministra nieważne jest zatem czy strajk jest legalny czy nie, z jakich powodów został ogłoszony, co się stało, że długa „ścieżka” sporu zbiorowego nie zapobiegła jego rozpoczęciu. Pan minister postawił się ponad prawem i przedstawił jako dobry „szeryf” broniący pacjentów przez zdemoralizowanymi pracownikami służby zdrowia. Wszedł w ten sposób dokładnie w buty swojego poprzednika.
Taki widać styl w partii, która – mimo, że w ostatnich wyborach otrzymała czerwoną kartkę od wyborców – nic z tego nie zrozumiała.