Na pewno pamiętacie Państwo „Misia” i jeden z wielu kultowych jego tekstów, kiedy to wściekły szatniarz, nie mogąc odnaleźć płaszcza klienta, komentuje sytuację słowami „cham się uparł i mu daj - jak dam, jak nie mam”. Sposób myślenia przeświecający szatniarzowi jest bardzo bliski urzędnikom Funduszu, którzy przy wszelkich rozmowach dotyczących zmiany warunków finansowania posługują się argumentem braku pieniędzy. Tymczasem po drugiej stronie, jakby melodramatycznie to nie zabrzmiało, chorują i umierają ludzie.
Już dwa tygodnie minęły od wypowiedzenia umów z Narodowym Funduszem Zdrowia przez większość dolnośląskich szpitali posiadających stacjonarne oddziały psychiatryczne. Wypowiedzenia dotyczą oddziałów psychiatrycznych ogólnych, sądowych i psychosomatycznych oraz izb przyjęć. Dlaczego to zrobiliśmy? Bo dłużej już nie dało się rzetelnie pracować w tych warunkach finansowania.
Blisko rok temu, we wrześniowym numerze „Służby Zdrowia” zamieściłem artykuł pt. „Enklawy wstydu”, w którym starałem się szeroko opisać patologie finansowania psychiatrii, bariery jej rozwoju, fikcję przy realizowaniu Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego. Zainteresowanych zapraszam do lektury, bo artykuł nic nie stracił ze swojej aktualności. Nadal przeznacza się na całą psychiatrię ledwie nieco ponad 3% środków będących w dyspozycji Funduszu. Z tego powodu jest za mało łóżek szpitalnych, za mało poradni, ciągle raczkuje leczenie środowiskowe. Przytaczałem dane z portalu NFZ, z których wynikało, że na całym Dolnym Śląsku było ledwie 98 poradni zdrowia psychicznego i 14 poradni psychologicznych, gdy równocześnie istniały 203 poradnie okulistyczne, 171 laryngologiczne, 149 dermatologiczne.
Jednocześnie produkty psychiatryczne są dramatycznie niedofinansowane. Osobodzień na Dolnym Śląsku w oddziale psychiatrycznym dla dorosłych to 150 zł, dla dzieci i młodzieży to 170 zł. I ta cena nie zmieniła się od 2009 roku, podczas gdy np. w lecznictwie szpitalnym wzrosła wartość punktu, zaś dla wielu grup zmieniły się taryfy. Jeszcze gorzej przedstawia się finansowanie izb przyjęć. Jeżeli izby przyjęć ogólne mają ryczałt za tzw. strukturę, czyli za wyposażenie i gotowość, w wysokości 1000 zł, to dolnośląskie izby psychiatryczne mają ryczałt w wysokości 150 zł. Ponieważ izba działa całodobowo, łatwo policzyć, że Fundusz w całej swej łaskawości płaci za gotowość 6,25 zł na godzinę. Nic dziwnego więc, że szpitale psychiatryczne, pomimo często drastycznych oszczędności, przynoszą strukturalne straty.
Wszyscy pokornie czekaliśmy na konkurs, który miał zostać ogłoszony z końcem bieżącego roku licząc, że być może zwiększy się ilość środków na psychiatrię i zostaną zmienione wyceny. Jednak w lipcu przyszły dwie wiadomości. Pierwsza, że przedstawiony Plan Finansowy oddziału przewiduje wzrost o niewiele więcej niż 2,2%. Druga, o projekcie zmiany ustawy o świadczeniach zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych, umożliwiający dyrektorom oddziałów aneksowanie istniejących umów do końca 2015 roku, a przez to zamrażający wyceny na kolejne dwa lata. Z inicjatywą wypowiedzenia umów wystąpiły szpitale podlegające Urzędowi Marszałkowskiemu, zyskując poparcie swojego organu tworzącego. Kiedy zaprosiły inne szpitale do współpracy - ani ja nie wahałem się zbyt długo, ani nie wahał się będący właścicielem spółki zarząd powiatu milickiego.
Złożyliśmy wypowiedzenia, powołaliśmy wspólną reprezentację i wystąpiliśmy do Funduszu z propozycją rozmów. Sprawa zrobiła się śmiertelnie poważna, bo chyba po raz pierwszy od czasu negocjacji z Porozumieniem Zielonogórskim przyjdzie się Funduszowi zmierzyć nie z zatomizowanymi podmiotami, ale reprezentacją szpitali dysponujących ponad 80% łóżek określonego typu w województwie. Nie zanosi się przy tym na to, żeby nasze organy tworzące chciały nam zamykać usta. Zwłaszcza, że w obecnej sytuacji są skazane na pokrywanie bez końca szpitalnych strat. Wygląda więc na to, że argumentacja z „Misia” rodem może być tym razem nieskuteczna.
Nie mam zamiaru publicznie prężyć muskułów, zostawiam to sobie na negocjacje z Funduszem :)). Poważniejąc jednak – wszyscy rozumiemy trudną sytuację finansów publicznych, w tym ograniczeń w ściągalności składki zdrowotnej. Jednak przestaje to już dla nas być argumentem. Odbyłem ostatnio ciekawą rozmowę, w której znajomy celnie ujął meritum problemu. W 1999 roku przyjęto z pełną świadomością zasadę, że ograniczamy środki dla systemu, lecz jednocześnie deficyt ten weźmie na siebie nie płatnik, a szpitale i przychodnie. I to one będą się zadłużać a nie Kasy Chorych, czy później Narodowy Fundusz Zdrowia. I ta zasada obowiązuje do dziś, choć dla jej ukrycia używa się retoryki o marnotrawstwie i uszczelnianiu systemu.
Fundusz także nie potrafił w ostatnich latach zabezpieczyć sobie środków na sytuacje trudne. Jeszcze za Jerzego Millera i Andrzeja Sośnierza, zatem przed hossą lat 2007-2008 NFZ dysponował funduszem zapasowym w wysokości 3,8 mld zł. Nieodżałowany Zbigniew Religa opodatkował na potrzeby leczenia wypadków komunikacyjnych towarzystwa ubezpieczeniowe. Tymczasem z pieniędzy od ubezpieczycieli zrezygnowano, zaś fundusz zapasowy w większości rozdano. Przyszedł kryzys, a z nim kłopoty. Czy znowu mamy rozumieć problemy i zgodnie z przyjętą zasadą się zadłużać, czy jednak mamy się w końcu ostatecznie uprzeć?
Chyba się jednak uprzemy i pokażemy, że nasz „bunt” jest prawdziwy, że nie jest to „Miś” na miarę naszych możliwości. Ciekawe, że zaczęło się od psychiatrii. Signum temporis?