Przepraszam za ten dziwaczny tytuł. Jego dziwaczność jednak jest uzasadniona – zastanawiam się bowiem od dawna, czy w dziedzinie, którą zajmuje się Ministerstwo Zdrowia i inne rządowe agendy związane z ochroną zdrowia możliwe jest zastosowanie tych samych rygorów intelektualnych, które funkcjonują w polityce dużego kalibru – dyplomacji, obronności itp. Każde państwo, aby móc się rozwijać w sposób skoordynowany i zaplanowany, musi sformułować coś, co w tradycyjnej, XIX-wiecznej polityce, określano mianem „racji stanu”. Racja stanu to wiedza o sojusznikach i nieprzyjaciołach na arenie międzynarodowej (z puntu widzenia Polski oznacza to np. podjęcie decyzji czy po strategicznym wycofaniu się USA z Europy zapisujemy się do cesarstwa niemieckiego, czy cesarstwa rosyjskiego), o kierunkach rozwoju gospodarczego (inwestujemy w stocznie i gaz łupkowy czy też innowacje z zakresu technologii informacyjnej, a może i w jedno, i w drugie) i kulturowego (wprowadzamy do szkół obowiązek nauki języka angielskiego czy chińskiego) itd. Bez zdefiniowania racji stanu państwo jako organizm dryfuje zarówno po oceanie polityki międzynarodowej, jak i po morzu polityki wewnętrznej.
Abstrahując od faktu, czy Polska jako państwo posiada trafnie (czyli w sposób gwarantujący stały i dynamiczny rozwój) zdefiniowaną rację stanu, bardzo bym chciał, aby pojęcie racji stanu wprowadzono także do czegoś, co nazywa się „polityką zdrowotną”. Wydarzenia ostatnich kilkunastu miesięcy pokazują – i zwraca na to uwagę wielu komentatorów – w ochronie zdrowia generalnie przestało być wiadomo, o co chodzi, no może poza jednym wyraźnym dążeniem władz – do maksymalizacji redukcji wydatków na ochronę zdrowia. Nie wiemy bowiem czy resort planuje budowę systemu ochrony zdrowia w szybko starzejącym się społeczeństwie w oparciu o silną i dobrze wyposażoną podstawową opiekę zdrowotną, czy też zamierza zainwestować w intensywny rozwój kluczowych specjalności. Ze znaków nadchodzących z gmachów przy Miodowej nie daje się odczytać czy tworzona będzie sieć dużych wielospecjalistycznych szpitali z niemal nieograniczonym dostępem do metod diagnostycznych i terapeutycznych czy też priorytetowe jest tworzenie niedużych placówek, ale osadzonych w sercu lokalnych społeczności. Czy planowane są przez MZ długofalowe działania profilaktyczne dotyczące chorób cywilizacyjnych (otyłości, nadciśnienia tętniczego, cukrzycy) i rozwój zdrowia publicznego czy też uznano, że działania w tym zakresie powinny należeć indywidualnie do każdego obywatela? Czy NFZ ma wydawać całość swojego budżetu na leczenie czy wprost przeciwnie, jego zadaniem jest niewydawanie jak największej ilości środków? Prywatyzujemy lecznictwo czy nacjonalizujemy? Szpitale kliniczne mają należeć do uczelni, do wojewodów czy mają być nadzorowane centralnie? Wprowadzamy szybko innowacje w terapii czy popieramy aktywność generycznych firm farmaceutycznych? Podobnych pytań można zadać wiele – nie otrzymamy na nie żadnej odpowiedzi.
Jak dotąd działania MZ są jedynie reakcją na pojawiające się ostre bodźce zewnętrzne – brutalne oszczędności w zakresie refundacji leków, łamanie obietnic o przeznaczeniu zaoszczędzonych pieniędzy na nowoczesne leczenie, wprowadzanie systemu weryfikacji statusu ubezpieczenia zdrowotnego bez krzty wyobraźni (w Polsce 99% osób jest ubezpieczonych, na stałe są objęte ubezpieczeniem dzieci, emeryc i renciści – po cóż maja oni np. w czasie hospitalizacji potwierdzać codziennie status ubezpieczenia), chybione z gruntu koncepcje decentralizacji NFZ (przy obecnym zaawansowaniu informatyzacji szpitali i poradni decentralizacja będzie fikcją), nieracjonalne pomysły likwidacji coraz lepiej działającego AOTM – znowuż lista działań wykonywanych przez MZ ruchem konika szachowego mogłaby być nie mieć końca.
Wniosek z tych przygnębiających obserwacji - oraz z podglądania jak radzą sobie inne kraje UE z ochroną zdrowia - płynie jeden: bez sformułowania jasnej i dobrze uzasadnionej racji stanu ochrony zdrowia ten chocholi taniec w wykonaniu szybko zmieniających się urzędników na Miodowej będą jeszcze oglądać nasze wnuki… A określenie tej racji stanu według mnie w ogóle nie jest zadaniem trudnym, i łatwo byłoby dla niej zyskać poparcie od lewej do prawej strony sceny politycznej. Niezbędne jest tylko minimum profesjonalizmu, zaufania i dobrej woli.