Jako najnowszy pomysł organizacyjny w onkologii ma powstać „Narodowy Instytut Onkologii i Hematologii”. Idea nie jest nowa. Idea połączenia Centrum Onkologii i Instytutu Hematologii i Transfuzjologii była przed kilku laty proponowana w Sejmie RP i wtedy jej głównym oponentem był prof. Krzysztof Warzocha. W kuluarowej rozmowie z Wiceministrem Zdrowia nieskutecznie wtedy pilotującym tę sprawę zapytałem, czy czytał „Księcia” Machiavellego. Odpowiedział twierdząco, ale zapytał: skąd u mnie to pytanie? Tam jest odpowiedź, jak to zrobić, odpowiedziałem. Trzeba prof. Warzochę zrobić Dyrektorem Centrum Onkologii. Wtedy to było nierealne, ale stało się.
Warto tu jednak przytoczyć ówczesne argumenty prof. Warzochy dla niełączenia tych instytucji. Pierwszy sprowadzał się do tego, że znaczna część hematologii i to ta właśnie, w której Instytut Hematologii jest wiodący (np. hemofilia) nie dotyczy chorób nowotworowych. Po drugie, co z transfuzjologią, która jako żywo nie kojarzy się z onkologią? Czy te kontrargumenty znikły?
Ciekawostką jest to, że twór, który ma powstać nie ma odpowiedników o takim kształcie po zachodniej stronie naszej granicy*. Jak wiadomo, geneza organizacji tzw. instytutów resortowych wywodzi się z byłego Związku Radzieckiego i zresztą na owe (powojenne) czasy była zapewne słuszna. Kraj był zniszczony, specjalistów niewielu, ośrodki akademickie też raczkujące (nomen omen) i trzeba było utworzyć jakieś „ośrodki krystalizacji”. W dodatku chorzy na nowotwory to byli „inni chorzy” niż dzisiaj. Starzy ludzie w większości zmarli w czasie wojny i choroby nowotworowe były jedynymi problemami stosunkowo nielicznych ludzi w młodym i średnim wieku. Tych stosunkowo nielicznych chorych, których jedynym problemem zdrowotnym był nowotwór rzeczywiście można było leczyć w nielicznych ośrodkach onkologicznych.
Tyle, że czasy i okoliczności się dawno zmieniły. Przede wszystkim inny jest chory. Obecnie większość chorych na nowotwory to ludzie starzy z licznymi chorobami współistniejącymi. Taki chory wymaga pomocy onkologicznej możliwie blisko miejsca zamieszkania, w pewnej prywatności, w ośrodku, gdzie możliwe jest jednoczesne leczenie wszystkich jego chorób. I w ośrodku, z którego go nie wyrzucą po podaniu sześciu cykli chemioterapii: „teraz to hospicjum”. Poza tym, chorych jest nieporównanie więcej, nie do załatwienia przez pojedyncze instytucje. Stąd moim zdaniem, czas na inny kształt onkologii w Polsce. Czas na onkologię wkomponowaną w resztę medycyny, a nie z niej wyrwaną. Czas na onkologię w uczelniach medycznych i na niewielką onkologię w szpitalu specjalistycznym, gdzie po sąsiedzku jest kardiologia, czy nefrologia itd. Czas na onkologię w uczelniach medycznych, a nie w szklanych wieżach, które w końcu nie umiały nawet dla siebie wykształcić kadr.
Czas na onkologię bez ostrej granicy trwania opieki. Bez znanego powiedzenia „u nas się nowotwory leczy, ale się na nowotwory nie umiera”.
Oczywiście, nikt nie broni dyrektorom reorganizować „swoich” instytucji, ale czy koniecznie trzeba do tego mieszać cały Naród? Chyba tylko po to, aby Naród za to zapłacił. „Cały Naród buduje Narodowy Instytut”.
Dlaczego deja vu? Ano dlatego, że ten sposób rozwiązywania problemów w postaci tworzenia gigantów, już kiedyś widziałem. Tylko były to inne czasy, inny system i tylko jedno było lepsze: byłem młodszy.
*To, co istnieje pod podobną nazwą w Stanach Zjednoczonych, Francji, czy Niemczech to instytucje albo wyłącznie badawcze albo wydzielone z odpowiednich ministerstw urzędy finansujące lub nadzorujące badania nad rakiem albo łączące jedno i drugie, ale zawsze bez udzielania świadczeń medycznych z wyjątkiem badań klinicznych. Notabene, w Stanach Zjednoczonych hematologia nie wchodzi w skład National Cancer Instutite, a National Heart, Lung and Blood Institute.