Z różnych stron, także z mediów, słyszę nawoływania o strajk pielęgniarek. “Dlaczego pielęgniarki nie strajkują, mają przecież tyle powodów?”, troszczy się o nasze sprawy ten i ów. Było by to budujące, gdyby faktycznie chodziło o docenienie pracy pielęgniarek, które stanowią najliczniejszą medyczną grupę zawodową. Strofującym nas za brak zdecydowanego sprzeciwu chodzi jednak o coś innego.
Marzy się im, że strajkujące pielęgniarki staną się koniem trojańskim, którego pojawienie się u bram URM-u lub Sejmu zmusi Premiera do odwołania Ministra Zdrowia. W wyobraźni widzą już tłum czepków i słyszą dramatyczne relacje kobiet o tym, jak poczuciu misji oderwały się od lepienia przedświątecznych pierogów i kołysek własnych dzieci, o łóżkach pacjentów nie wspominając, by wystąpić jako reprezentacja całego Narodu. Stać się jego głosem głośno i zdecydowanie domagającym się dymisji szefa resortu.
Jest w tym pewna logika, bo kto jak kto, ale my, pielęgniarki, potrafimy się zorganizować jak chyba żadna inna grupa zawodowa. Sposób, w jaki wychodzimy ze swoimi postulatami na ulice doceniają nawet wyczuleni na formę artyści. „Pielęgniarki walczyły o to, o co powinien błagać je polski rząd – żeby przez skandalicznie niskie płace nie były zmuszone do emigracji. Nigdy nie widziałam protestu zorganizowanego z taką godnością i z taką inwencją. Nienagannie ubrane siostry co godzinę ustawiały się w szereg i szły Alejami Ujazdowskimi, skandując hasła i uderzając pustymi plastikowymi butelkami. Towarzyszyły temu syreny. To był język, który miał swój rytm, swoją strukturę i dramatyczny wyraz” – tak opisała poprzedni protest Joanna Rajkowska (artystka, która dała Warszawie palmę na Rondzie de Gaulle’a), zaznaczając, że „Zazwyczaj desperacja przeradza się w chaos, tu uzyskała niewiarygodną, precyzyjną strukturę opartą na dźwiękach”.
Gdybyśmy zdecydowały się na tak zorganizowany protest, zapewne tym razem osiągnęłybyśmy cel. W spektakularnym widowisku, w błysku reporterskich fleszy odszedłby ten, którego – mimo fatalnych ocen jego pracy – nie zmiotła niedawna rekonstrukcja rządu i któremu Premier co prawda grozi palcem, ale daje długi czas na poprawę.
Tylko czy jest to nasz, pielęgniarek i pozostających pod naszą opieką pacjentów, cel? Dlaczego publicyści i politycy z opozycji, niemający innego pomysłu na uzdrowienie sytuacji jak odwołanie szefa resortu, oczekują, że naszymi rękoma zmiotą z politycznej areny jednego polityka, by na jego miejsce pojawił się inny? Dlaczego oczekują od nas, że staniemy się ślepym narzędziem w ich rękach? W tych gromadnych nawoływaniach o odwołanie Bartosza Arłukowicza ze stanowiska Ministra Zdrowia nie pada przecież żadne nazwisko następcy lub następczyni z superprogramem gwarantującym natychmiastową poprawę. Nie widać na horyzoncie żadnego Mojżesza, który suchą stopą przeprowadzi nas – pielęgniarki, lekarzy, pozostałych pracowników medycznych, a przede wszystkim pacjentów – przez morze potrzeb, zaniechań, braku środków, błędnych decyzji kilku ekip rządzących, zmian demograficzno-ekonomicznych. W tym zgiełku nawoływań o szybki cud uzdrowienia jednym cięciem, my pielęgniarki – z właściwą naszej profesji powściągliwością – mówimy, że proces zdrowienia wymaga czasu i spokoju. Dlatego wolimy trudne, żmudne i często frustrujące brakiem postępów rozmowy na konkretne tematy: stawki w opiece długoterminowej, warunki pracy, obsady, zasady kształcenia niż strajk, w którym jedyną stawką miałaby być zmiana na ministerialnym fotelu. Jednak i nasza cierpliwość ma swoje granice. Gdy zostaną naruszone, nic nas nie powstrzyma, żeby wyjść na ulice. Wyjdziemy jednak pod własnym sztandarem i z własnymi hasłami. Czas, w którym ofiarnie braliśmy na siebie cudze zadania, właśnie minął.