Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że powoli wygrywamy wojnę z uzależnieniem społeczeństwa od palenia tytoniu, a ściślej od wdychania zawartej w dymie nikotyny (i przy okazji ciał smolistych). Nawet częstość zachorowań na raka płuca zaczęła się zmniejszać. Ale o to pojawił się nowy wynalazek: e-papierosy: urządzenia, które umożliwiają przyjmowanie nikotyny drogą oddechową bez ciał smolistych. To oczywiście zmniejsza (jeśli nie eliminuje) ryzyko wywołania raka płuca chociaż nadal pozostawia zwiększone ryzyko zawału mięśnia sercowego i udaru. Powoduje też inne mniej znane skutki zdrowotne. Wynalazek miał pomóc ludziom uzależnionym od palenia papierosów w rzucaniu nałogu i tak pierwotnie był reklamowany.
Ale coraz bardziej widoczne staje się to, że w rzeczywistości wynalazek okazał „game changer’em”, czyli przywrócił trend wzrostowy w uzależnianiu się społeczeństw od nikotyny. Dzięki marketingowi w mediach społecznościowych adresowanemu do nastolatków, w którym e-papierosy są kreowane jako coś z jednej strony bezpiecznego, a z drugiej „fajnego” wynalazek ponownie zaatakował tę samą grupę docelową, co wcześniej słynny „kowboj Marlboro”. Czyli młodzież. Co więcej, okazało się, że dla wielu spośród tych ludzi nie stał się sposobem na odwrót od „prawdziwych” papierosów, a wprost przeciwnie: drabiną do nich.
Jako z zasady zwolennik gospodarki wolnorynkowej obawiam się, że jedynym sposobem odcięcia wspomnianej grupy docelowej od masowego popadania w nałóg jest wprowadzenie ograniczenia dostępu, czyli pozostawienia e-papierosów jako lekarstwa na nikotynizm u już uzależnionych palaczy, lekarstwa przepisywanego przez lekarzy na receptę i dostępnego tylko w aptekach.