Z początkiem roku ruszył system eWUŚ. Ponieważ ruszył sprawnie, w mediach zagościł na krótko. W niektórych placówkach zdrowotnych – co zrozumiałe – nie dopisał czynnik ludzki. Są też takie, które mają ograniczony dostęp do internetu, jak np. jeden z dużych szpitali wojewódzkich pokazany w Wiadomościach TVP. W sumie jednak sukces. System działa i bez wątpienia usprawnia potwierdzanie uprawnień pacjentów. Dobrym rozwiązaniem jest także oświadczenie pacjenta, gdy weryfikacja w eWUŚ wypadnie negatywnie. NFZ zapłaci wówczas szpitalowi za jego leczenie na podstawie oświadczenia. Jeśli okaże się, że pacjent skłamał i nie jest ubezpieczony, egzekwowanie roszczeń spadnie na barki NFZ, a nie, jak dotąd, na świadczeniodawcę.
Skoro jest tak dobrze, to w czym problem? Moim zdaniem sprowadza się on do pytania: czy utrzymywanie kosztownego systemu identyfikacji składek i weryfikacji uprawnień, gdy prawie wszyscy są ubezpieczeni, ma w ogóle sens? Identyfikacja składek przez ZUS i KRUS to wydatek przekraczający 120 mln zł rocznie. Uruchomienie eWUŚ to koszt 40 mln, a w kolejnych latach po 10 mln. Chociaż pieniądze nie muszą być w tym przypadku najważniejsze, nie wiemy, czy rząd przed wydatkowaniem kolejnych kwot na doskonalenie systemu brał pod uwagę alternatywne rozwiązania.
Najprostszym z nich byłoby uznanie, że z mocy prawa wszyscy obywatele mieszkający na terenie RP są uprawnieni do świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych. Podobne rozwiązania funkcjonują w części krajów europejskich i zdają egzamin. Z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że taki wniosek wynikałby z bilansu strat i korzyści różnych rozwiązań, gdyby go rząd sporządził. Nie byłoby wówczas kosztów zgłaszania do ubezpieczenia przy okazji zawarcia każdej umowy, nawet jednodniowego zlecenia, wyrejestrowywania po zakończeniu umowy, ewidencji składek, weryfikacji uprawnień itd.
A jak wygląda problem nieubezpieczonych? W moim, średniej wielkości warszawskim szpitalu koszty leczenia ubezpieczonych w ubiegłym roku wyniosły 77 mln zł. Nieubezpieczeni, których leczenie sfinansowało państwo, to 1 mln. Zaledwie 70 tys. zł kosztowały świadczenia dla nieuprawnionych, z czego zapłacono 21 tys. Reszta należności jest nieściągalna i będzie umarzana. Dzięki ścisłej weryfikacji uprawnień, która przed eWUŚ-iem też była wykonywana, i to podwójnie – przez szpital i odrębnie przez NFZ, zarobiliśmy 21 tys. zł (!). Stanowi to 0,03 proc. przychodu. Tymczasem ZUS za samą ewidencję kwoty, która do nas trafiła, pobrał od NFZ 190 tys. zł. Sensu ekonomicznego to nie ma. Przynajmniej na przykładzie mojego szpitala.
Z drugiej strony, jeśli uważamy, że potrzeby zdrowotne mają charakter elementarny i w związku z tym państwo powinno zapewnić ich zaspokojenie wszystkim mieszkańcom, to obywatelskie prawo do świadczeń będzie rozwiązaniem naturalnym. Tym bardziej że większość nieubezpieczonych to wykluczeni społecznie lub takim wykluczeniem zagrożeni. Oni na co dzień i tak nie korzystają z usług zdrowotnych. A gdy już trafią do szpitala, zwykle z licznymi powikłaniami, koszty leczenia ostatecznie pokrywa państwo.
A przecież wykluczonych państwo powinno wcześniej objąć szczególną pomocą z racji zagrożeń zdrowotnych związanych z samą sytuacją wykluczenia.
Zlikwidujmy zatem ten kosztowny absurd. Składkę nazwijmy podatkiem zdrowotnym, a jego ściąganiem, skuteczniejszym niż ZUS, niech się zajmą urzędy skarbowe przy okazji zaliczek na PIT. Niech nikt nie będzie wykluczony w sprawach zdrowia. Rezultatem będą nie tylko mniejsze koszty administracyjne, ale również lepsze efekty zdrowotne.