Od paru miesięcy nie ma wystąpienia ministra zdrowia i jego kolegów, aby nie padły słowa o „koordynowanej opiece zdrowotnej” czyli KOZ-ie. KOZ- a ma być lekiem na całe zło: spowoduje, że pacjent stanie się podmiotem systemu, że służba zdrowia będzie „szczelna”, że pieniądze nie będą marnowane, że szpitale będą działały „dla misji” i – generalnie - że wszyscy będą zadowoleni. KOZ-a stała się nie tylko celem całej reformy, ale też uzasadnieniem wszystkich szczegółowych zmian: zmiany finansowania AOS w postaci budżetu powierzonego pozostającego do dyspozycji lekarza POZ, wprowadzenia budżetowania szpitali i tzw. sieci szpitali, łączenia AOS ze szpitalami, a nawet likwidacji NFZ, a z nim i dotychczasowego sposobu „kontraktowania” świadczeń. Nagle wszyscy zaczęli mówić o KOZ-ie, jako o czymś niezwykłym, nowatorskim, wcześniej w Polsce nieznanym. Promocja KOZ-y stała się tak nachalna, jakby chodziło w niej o coś więcej niż tylko o koordynowaną opiekę zdrowotną.
I faktycznie – moim zdaniem – chodzi o coś więcej. Chodzi o stworzenie wrażenia, że rządzący wprowadzają niespotykane wcześniej rozwiązanie, które zdecydowanie odmieni na lepsze los chorych. Pod przykrywką tej „nowości” chce się ukryć fakt, że służba zdrowia – tak naprawdę – jest na zupełnym marginesie zainteresowań najważniejszych polityków partii rządzącej i że po raz kolejny nie otrzyma tego, co powinna przede wszystkim otrzymać, czyli zwiększenia finansowania. Ludzie zamiast pytać o lepsze finansowanie pytają się teraz: co to takiego ta KOZ-a, jak ma wyglądać w praktyce, jakich zmian wymaga itp. itd. Nawet dyrektorzy szpitali zaangażowali się w tę dyskusję zamiast żądać lepszej wyceny świadczeń. Jest to typowo PR-owska zagrywka „przykrycia” kłopotliwego dla rządzących tematu braku poprawy finansowania lecznictwa - tematem zastępczym.
Wprowadzenie KOZ-y służy też ukryciu faktu, że rząd chce powrotu do skompromitowanego, PRL-owskiego modelu służby zdrowia. Normalnie trudno byłoby wytłumaczyć ludziom, że system, od którego wszyscy chcieli odejść po roku 1989, bo był skrajnie nieefektywny, korupcjogenny, niesprawiedliwy, nieprzyjazny pacjentowi i dawał usługi medyczne kiepskiej jakości, teraz nagle ma być lekiem na złe funkcjonowanie służby zdrowia. Trzeba było jakiegoś nowego opakowania dla starego produktu, aby znowu sprzedać go jako towar atrakcyjny. Tym nowym opakowaniem stała się KOZ-a. Teraz rząd nie mówi, że wraca do dawnego modelu lecznictwa, ale że wprowadza nowy model konieczny dla zrealizowania KOZ-y.
Koordynowana opieka zdrowotna to jest rzecz – oczywiście – dobra i pożądana. Tak powinna wyglądać opieka nad chorym, że lekarze i szpitale komunikują się ze sobą, kierują odpowiednio pacjenta na dalsze etapy leczenia, nie pozostawiając go samemu sobie. I tak w wielu wypadkach opieka nad pacjentem w Polsce wygląda. Jeżeli nie jest to praktyka powszechna, to nie dlatego, że szpitale działają dla zysku, że POZ nie finansuje AOS, że nie ma map zdrowotnych albo że podmioty lecznicze konkurują ze sobą. W ogóle twierdzenie upowszechniane przez rządzących, że mechanizmy rynkowe nie zapewniają albo wręcz uniemożliwiają prowadzenie koordynowanej opieki zdrowotnej jest absurdem. Te same mechanizmy zapewniają bowiem tworzenie produktów i usług wymagających „o niebo” większej koordynacji niż KOZ-a. Weźmy dla przykładu organizowanie najrozmaitszych wycieczek, obejmujących często wiele krajów z wykorzystaniem różnych środków transportu, hoteli, programów rozrywkowych, z uwzględnieniem dowolnych preferencji klientów. Robią to działające dla zysku, prywatne i konkurujące z innymi firmy turystyczne. A ile koordynacji wymaga wyprodukowanie samochodu z wykorzystaniem tysięcy podwykonawców, odpowiednio skoordynowanych dostaw, zamówień itp. O budowaniu samolotów nie będę już wspominał.
Jeżeli w obecnym systemie publicznej ochrony zdrowia w Polsce koordynowana opieka zdrowotna nie jest powszechna, to nie dlatego, że przeszkadzają w tym mechanizmy rynkowe, ale dlatego, że przeszkadza ingerencja polityków i podległych im instytucji. To oni zdecydowali, że pewne świadczenia zdrowotne są opłacalne, a inne przynoszą straty. Z tego powodu proces leczenia jest pofragmentowany, bo nikt odpowiedzialny nie chce narażać swojej placówki na straty i unika jak może udzielania świadczeń deficytowych. Politycy mogliby to łatwo naprawić, poprawiając odpowiednio wycenę tych niedoszacowanych świadczeń. Musiałoby to się jednak wiązać ze znacznym zwiększeniem nakładów publicznych na ochronę zdrowia, bo tych deficytowych świadczeń jest cała masa. Skoro jednak zwiększenie finansowania publicznego lecznictwa nie jest wśród celów obecnej ekipy rządzącej (podobnie jak i wszystkich poprzednich), a społeczeństwo trzeba jakoś przekonać, że rząd dba o służbę zdrowia i troszczy się o „zdrowie narodu” wymyślono dobry pretekst w postaci KOZ-y, która - niepostrzeżenie - stała się dla Ministerstwa Zdrowia rodzajem fetyszu.