Powszechnie znane jest powiedzenie, że „gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Niektórzy przedstawiają mniej optymistyczną i bardziej realną jego wersję: „gdy się nie ma co się lubi, to się lubi, co … się nie lubi”/em>. W polskiej ochronie zdrowia, w tym również w odniesieniu do wynagrodzeń pracowniczych stosowana jest – przez kolejne rządy i kolejnych ministrów – zasada podobna do wspomnianej wyżej. Brzmi ona następująco: „gdy nie można zrobić tego co trzeba, trzeba robić to, co można”.
Dnia 15 grudnia br. o godzinie 14.30 odbyło się w MZ spotkanie ministra z przedstawicielami związków, samorządów i niektórych stowarzyszeń zawodowych reprezentujących pracowników ochrony zdrowia oraz reprezentantów niektórych pracodawców i niektórych organów założycielskich szpitali. Głosy jakie tam padały z ust przedstawicieli „strony społecznej” były do przewidzenia. Niestety do przewidzenia był też przekaz strony rządowej. Według niej głównym problemem wynagrodzeń w polskiej służbie zdrowia jest odpowiedź na pytanie: w jaki sposób te wynagrodzenia ustalić: czy ma to być ustawa wprowadzająca minimalne płace pracowników, czy odpowiednia wycena świadczeń zdrowotnych, uwzględniająca koszt pracy, a może układ zbiorowy pracy (chociaż ta ostatnia możliwość była faktycznie ostatnia w hierarchii pana ministra). Sposób wprowadzenia odpowiedniej regulacji płac jest o tyle – zdaniem ministerstwa – ważny, że musi on uwzględniać odpowiednią proporcję wynagrodzeń, aby nie dochodziło do „kominów” i chaosu, co widzimy obecnie. Minister zaproponował zatem kolejne spotkania w tej sprawie w podobnym składzie, które wybiorą odpowiedni model regulacji i wypracują jej szczegółowy kształt, np. przyporządkowanie poszczególnych zawodów i stanowisk pracy do odpowiednich „grup zaszeregowania”, sformułowanie właściwych wymagań na odpowiednie stanowiska pracy, określenie płac albo - jeszcze lepiej – skali punktowej dla poszczególnych grup zaszeregowania itp. Propozycje te – same w sobie - trudno uznać za zupełnie bezzasadne, zwłaszcza jeśli odrzuca się rynkowy sposób kształtowania płac, czyli wolne ceny za świadczenia refundowane i zakaz limitowania świadczeń, co robi obecny rząd, podobnie jak poprzedni. A jednak trudno mi się oprzeć wrażeniu, że – przedstawiając te propozycje – nowy minister realizuje dokładnie to samo, co wielu jego poprzedników: zamiast zrobić to co trzeba, robi to co można, bo tego co trzeba – nie może.
Najważniejszą przeszkodą w uregulowaniu płac pracowników ochrony zdrowie nie jest bowiem brak odpowiedniego sposobu tej regulacji (jest to problem drugorzędny), ale brak pieniędzy na płace. System publicznej opieki zdrowotnej jest tak niedofinansowany, że szpitale – aby się utrzymały z tego, co dostają od NFZ – musiałyby chyba w ogóle przestać płacić swoim pracownikom, albo płacić tylko ustawowe minimum. Jeśli tych dodatkowych pieniędzy nie będzie, to będziemy mogli bez końca debatować o odpowiednim kształcie „siatki płac”, o odpowiednio skonstruowanych „grupach zaszeregowania”, o właściwym „wartościowaniu pracy” itp., a płace pracowników ochrony zdrowia jak były liche, tak liche pozostaną. I o to zapewne chodzi abyśmy się znowu zajęli rzeczami, które nie są może najbardziej potrzebne, ale są możliwe, a przy tym mogą zająć dużo, dużo, dużo czasu.
Tym, którzy chcieliby mnie oskarżyć o to, że jestem „zawodowym” defetystą i malkontentem i nie chcę dać szansy nowemu rządowi, chciałbym powiedzieć, że my w OZZL, przez ostatnich 25 lat, takich „nowych otwarć”, w których zapowiadano wszystko, poza wzrostem realnej ilości pieniędzy na wynagrodzenia przeżyliśmy już bardzo wiele i zawsze kończyło się to tak samo. Jedynym realnym sposobem wzrostu wynagrodzeń pozostawał… strajk, grupowe, zorganizowane zwolnienie z pracy, niepokój społeczny. I naprawdę, nie jest to wina pracowników.