Dla mnie jako Gdynianina bezpośredni kontakt z byłymi Powstańcami Warszawskimi zaczął się dopiero wtedy, kiedy po studiach na WAM skierowano mnie do Warszawy. Ta historia ma tyle wspólnego z medycyną, że działa się w karetce wojskowego pogotowia. Jako młody lekarz jeździłem tą karetką do nagłych przypadków. Kierowca, z ówczesnej perspektywy 25-latka starszy pan, jak się później okazało były powstaniec, gdy wjechaliśmy w osiedle tzw. punktowców zaczął nagle narzekać. A ci komuniści, a ten PZPR itd. w tym stylu. On był cywilnym pracownikiem Ludowego Wojska, ja porucznikiem tegoż, nie wyglądał na wydziedziczonego arystokratę, więc był raczej beneficjentem niż ofiarą systemu. Ale zdziwiony zapytałem o co chodzi?
A chodziło mu o te punktowce. „Panie doktorze, mówił, w klasycznej zabudowie to można było przekuć przejście np. na czwartym piętrze przez całą ulicę. Szkopy człowieka gonili to wbiegał do jednego domu, myk na czwarte piętro i wychodził na drugim końcu ulicy, gdzie Szkopów nie było, a tu co? Otoczą taki punktowiec i mają człowieka. Nigdzie nie uciekniesz, ni dudu!!
Ja miałem zupełnie inną perspektywę. W Gdyni nie było ruin, nie było powstania. Gdyńscy Harcerze sami zgłosili się na ochotnika, aby pomagać Niemcom kopać okopy. Kopali, kopali, a przy okazji zrobili dokładne plany. Z tymi planami łączniczka przeszła przez linię frontu i przekazała plany umocnień Armii Czerwonej. Ruscy okopy ominęli i weszli, jak w masło. Miasto ocalało.
Gdyby ktoś nie wiedział, dlaczego przy Świętojańskiej (głównej ulicy Gdyni) stoi Pomnik Harcerzy, to dlatego.