W społeczeństwie króluje teza o solidarności zawodowej lekarzy, ale gdy tylko skończyłem studia medyczne to zostałem skonfrontowany z atakiem jednego ze starszych lekarzy na innego i zapytałem o to mojego ówczesnego szefa. A ten wyjaśnił: Kolego: „homo homini lupus”, ale „medicus medico lupissimus”. Na szczęście w mojej wieloletniej praktyce lekarskiej to się w znaczącej skali nie potwierdziło. Było jednak kilka przypadków, które musiałem osobiście rozpatrywać, które można było tak zaklasyfikować. Albo chodziło o tzw. „stołek”, albo o zazdrość, albo o zemstę albo czasami o niewłaściwe zrozumienie sytuacji.
W Polsce ciągle nie wszyscy przyjmują do wiadomości, że życie człowieka ma zakończenie i, że gdy nagromadzi się więcej niewydolności narządowych to samo przywrócenie krążenia nic nie daje poza wydłużeniem cierpień (jeśli człowiek jest świadomy). W krajach anglosaskich jest protokół DNAR od „do not attempt resuscitation”, który może wypełnić ciężko chory pacjent i zdjąć ciężar decyzji z sumienia lekarza. W Izraelu jest „Dying Act”, który wprowadza pojęcie „pacjenta terminalnego” o przewidywanym czasie dalszego życia nie dłuższym niż 14 dni. W Polsce takich regulacji nie ma i to umożliwia w oparciu o bardzo subiektywne przesłanki oskarżanie lekarzy ze specjalności, w których często ma się do czynienia z umieraniem.
Ludzie, w tym lekarze, walczą ze sobą na tysiące sposobów i nie zawsze są to sposoby „fair”, delikatnie mówiąc, chociaż najbardziej chciałoby się, aby była to konkurencja o lepszą jakość pomocy chorym.
Aby bardziej kompetentnie oddzielić rzeczywiste błędy od pomówień utworzono w Izbach Lekarskich funkcję Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej, który ma lepsze przygotowanie merytoryczne niż jakikolwiek prawnik, czy to prokurator czy sędzia do oceny zdarzenia. Ale można go pominąć, gdy o ocenę merytoryczną wcale nie chodzi.