Wielu lekarzy praktyków napotyka na swojej zawodowej drodze pacjentów, którzy padają ofiarą różnej maści uzdrowicieli. Niestety nikt w Polsce nie wyliczył kosztów, jakie ponosi ochrona zdrowia w związku z ich działaniami. Konsekwencją działalności medycznych hochsztaplerów jest nierzadko pogorszenie stanu zdrowia chorych i konieczność hospitalizacji, a w najgorszych przypadkach trwałe kalectwo lub śmierć. Polskie prawo, zezwala na działalność różnej maści uzdrowicieli, którzy często energią z kosmosu „leczą” nawet nieuleczalne choroby. W wielu przypadkach jednym z warunków poddania się „cudownej” terapii jest rezygnacja z dotychczasowego leczenia, jakie proponuje pacjentom medycyna konwencjonalna. Dla wielu chorych takie postępowanie często kończy się to tragicznie. Problem najlepiej znają onkolodzy. Chorzy terminalnie, którzy trafiają do nich (a którym w wielu przypadkach nic już nie mogą zaoferować) często okazują się być ich byłymi pacjentami. Pacjentami, którzy jeszcze niedawno dobrze rokowali i mieli szansę na wyleczenie. Niestety pod wpływem pseudomedycznych szarlatanów zrezygnowali z oferowanego im leczenia onkologicznego. Z kolei do nefrologów trafiają pacjenci, którzy po stosowaniu tybetańskich lub najczęściej chińskich ziół rozwijają ostrą lub przewlekłą niewydolność nerek. Dla wielu z nich przygoda z uzdrowicielami kończy się koniecznością dializowania do końca życia. Ostatnio sam, jako diabetolog miałem okazję rozmawiać z pacjentką chorą na cukrzycę, która trafiła do szpitala w stanie kwasicy ketonowej, czyli z ostrym powikłaniem cukrzycy, stanowiącym w wielu przypadkach bezpośrednie zagrożenie życia. „Uzdrowiciel” do którego się wybrała stwierdził, że w leczeniu cukrzycy nie potrzebuje insuliny, bo jej trzustka jest zdrowa, tylko w jelitach „insulina blokowana jest przez złe gazy”. Uzdrawiający dotyk szarlatana miał usunąć przyczynę choroby, pomocne w leczeniu miały być także jakieś „cudowne” mieszanki ziołowe, które „uzdrowiciel” sprzedał chorej za całkiem niemałe pieniądze. Zalecone odstawienie insuliny spowodowało stan zagrożenia życia chorej. Takie przypadki w polskiej medycynie są niestety coraz częstsze. Zresztą w codziennej prasie w rubryce zdrowie obok ogłoszeń lekarzy publikowane są ogłoszenia, typu (tu cytuję dosłownie, ogłoszenie ukazuje się codziennie w jednym z lokalnych dzienników...)
„Bioenergoterapia - dolegliwości fizyczne i psychiczne (dolegliwości serca) itp. Oczyszczanie organizmu z wirusów, bakterii i pasożytów – powodujących stany zapalne i choroby. Dolegliwości kręgosłupa. Radiestezja- sprawdzanie cieków i zabezpieczanie. Egzorcyzmy-oczyszczanie osób i miejsc nawiedzonych przez wampiry, duchy.”
Dlaczego pacjenci wierzą pseudouzdrowicielom? Czy lekarze zarzuceni biurokratycznymi obowiązkami za mało z chorymi rozmawiają, bo czas na rozmowę zabiera im wypełnianie stosów tak naprawdę nikomu poza urzędnikami niepotrzebnych dokumentów, czy sprawdzanie wysokości refundacji wypisywanych leków? Czy szarlatani są coraz skuteczniejsi, właśnie dlatego, że poświęcają chorym dużo więcej czasu niż lekarze, bo przecież ich „badanie” trwa znacznie dłużej, a często polega również na nawiązaniu emocjonalnej więzi z chorym. Już dawno powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: Dlaczego polskie prawo zezwala „leczyć” ludziom, których działalność jest w wielu przypadkach skrajnie niebezpieczna, a w dodatku generuje olbrzymie koszty w systemie ochrony zdrowia? Czy polscy parlamentarzyści są aż tak nieświadomi zjawiska i związanych z nim zagrożeń? Trudno przecież z reguły dobrze wykształconych reprezentantów narodu podejrzewać o wiarę w uzdrawiającą moc rosy zbieranej po północy w połowie czerwca, czy w to, że analizując strukturę włosa w przenośnym bioskanerze można rozpoznać wszystkie ukryte w organizmie choroby i wyleczyć je za pomocą najnowszego japońskiego „Biohealera”, porządkującego zaburzony ruch elektronów w ludzkim organizmie. Dlaczego ludzie zasiadający w parlamencie nie zajmą się problemem pseudomedycyny, która niesie ze sobą ogromne zagrożenia, w wielu przypadkach odbierając chorym szansę wyleczenia, wpędzając ich w kolejne stadia choroby lub powodując groźne dla życia i kosztowne dla systemu ochrony zdrowia powikłania? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ofiarą szarlatanów padają nie tylko ludzie prości, ale coraz częściej osoby dobrze wykształcone, które przez administracyjne odhumanizowanie medycyny straciły wiarę w lekarza i konwencjonalne leczenie. Czy da się ten proces odwrócić? Czy może za cichym przyzwoleniem ustawodawców będziemy coraz bardziej cofać się w czasy pseudomedycznej szarlatanerii znanej i z powodzeniem stosowanej w czasach średniowiecza?