Co można powiedzieć o systemie opieki zdrowotnej, jeśli pacjent po szybko przeprowadzonych badaniach lekarskich został zakwalifikowany do hospitalizacji internistycznej i musi następnie czekać kilkadziesiąt godzin w SOR-ze na zwolnienie miejsca na internie albo na zgodę innego szpitala na jego przyjęcie? Co można sądzić o systemie, jeśli do tego samego szpitala zespoły ratownictwa medycznego zwożą kolejnych chorych, mimo braku miejsc na oddziałach i zastawienia szpitalnych korytarzy dostawkami? Co można wreszcie sądzić o systemie, jeśli takie sytuacje nie dotyczą stanów nadzwyczajnych, a zdarzają się na co dzień w centrum stolicy, w odległości 5 km od gmachu ministerstwa zdrowia?
Na te i wiele innych podobnych pytań odpowiedzi zapewne szybko nie usłyszymy. Ich właściwi adresaci, zamiast rozwiązywać problemy, wolą uciekać się do odbijania piłeczki na pole przeciwnika, którym najczęściej stają się placówki opieki zdrowotnej, i tam szukać winnych. A kto jest tym właściwym adresatem pytań? Rozstrzygnął to art. 68 ust. 2 Konstytucji. Mówi się w nim, że za zapewnienie dostępu do świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych odpowiadają władze publiczne. Co to oznacza? Komentarze konstytucjonalistów nie pozostawiają wątpliwości. Na władzach publicznych spoczywa obowiązek tworzenia odpowiednich służb i instytucji umożliwiających zapobieganie chorobom, a w razie ich wystąpienia odpowiednie leczenie. Przy czym norma ta ma charakter gwarancyjny, a nie programowy. Potwierdził to w swoim wyroku z 7 stycznia 2004 r. Trybunał Konstytucyjny, stwierdzając, że nie chodzi „o dostępność jedynie formalną, deklarowaną przez przepisy prawne (…), ale o dostępność rzeczywistą, stanowiącą realizację określonego w (…) Konstytucji prawa do ochrony zdrowia”.
Stawiając pytania o funkcjonowanie systemu, mam na myśli sytuację w zachodnich dzielnicach Warszawy (Wola i Bemowo), gdzie mieszka blisko 300 tys. osób. Jedyny funkcjonujący tam szpital ogólny z 300 łóżkami nie jest w stanie obsłużyć tak dużej populacji. Najbardziej drastyczny niedobór dotyczy łóżek internistycznych. Średnio w kraju na 10 tys. mieszkańców przypada 7 takich łóżek, podczas gdy na Woli i Bemowie wskaźnik ten jest o połowę mniejszy. Konieczność podjęcia działań przez władze publiczne nie budzi wątpliwości. Postulaty są przynajmniej dwa. Pierwszy, najbardziej oczywisty, to budowa nowego szpitala albo rozbudowa istniejącego. Drugi – do tego czasu tak zorganizować wojewódzki system ratownictwa, żeby pacjenci wymagający hospitalizacji byli transportowani do szpitali, gdzie są wolne miejsca. Takie zasady obowiązują dzisiaj w przypadku zawałów. Nie mówię już o uruchomieniu dla lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej i pacjentów systemu informacyjnego o wolnych miejscach w poszczególnych szpitalach. Dlaczego więc odpowiednie władze tego nie czynią?
I to pod okiem ministra zdrowia oraz rzecznika praw pacjentów, którym najwyraźniej nie przeszkadza codzienne udręczenie pacjentów i personelu medycznego.
Realizacji pierwszego postulatu nie ułatwia brak ustawy o sieci szpitali. Trzy lata temu rządząca PO odrzuciła projekt takiej ustawy już po pierwszym czytaniu w Sejmie. Jednak braku bieżących środków zaradczych nie da się już niczym wytłumaczyć. Chorzy z zawałem od kilku lat są wiezieni tam, gdzie jest wolna pracownia hemodynamiki. Wprowadzono to po aferze wywołanej zgonem pacjenta na Śląsku. Czy to samo musi się powtórzyć na warszawskiej Woli z innym pacjentem? Czy na to czeka wojewoda mazowiecki?