Do tego, że polska służba zdrowia jest w kryzysie, nikogo chyba przekonywać nie trzeba. Jej agonia jest jedynie sztucznie przedłużana przez coraz to nowe techniki „inżynierii finansowej” i podstępne przerzucanie kosztów na tych, którzy formalnie nie powinni ich ponosić, czyli pacjentów, samorządy terytorialne, pracowników ochrony zdrowia. Liczne grono ekspertów pochyla się raz po raz nad trudną sytuacją ochrony zdrowia w naszym kraju, wskazuje na najważniejsze jej problemy i przedstawia różne sposoby ich rozwiązania. Nie przynosi to jednak efektów, a problemy są „zamiatane pod dywan”. Dlaczego tak się dzieje? Pewne światło na to rzuca odpowiedź, jaką udzielił minister zdrowia na postulaty zgłoszone przez związki zawodowe 11 września bieżącego roku.
Związki domagały się m.in. wzrostu nakładów publicznych na ochronę zdrowia, zwiększenia dostępności świadczeń zdrowotnych, zmniejszenia współpłacenia chorych za leki, zahamowania przekształceń szpitali w spółki handlowe, zerwania z „plagą” umów śmieciowych zawieranych z pracownikami ochrony zdrowia. Uczciwy obserwator przyzna, że sygnalizowane przez związkowców problemy są realne i wymagają rozwiązania. Jednak czytając odpowiedź ministra zdrowia, można dojść do wniosku, że są to jedynie urojenia. Minister w odpowiedzi stwierdził bowiem, że: nakłady na ochronę zdrowia rosną systematycznie, ceny produktów leczniczych w Polsce należą do najniższych w Europie, nie ma żadnych przesłanek do ustawowego ograniczenia samorządów terytorialnych w przekształcaniu szpitali w spółki, a pracownicy – jeśli nie chcą – nie muszą przechodzić na umowy śmieciowe, bo „żaden z przepisów ustawy nie dopuszcza stosowania przez pracodawcę jakiejkolwiek formy nacisku na osoby zatrudnione, w celu zastąpienia umowy o pracę umową cywilnoprawną”.
Ton odpowiedzi, jej merytoryczna wartość i ogólne wrażenie, jakie robi (wyraźne lekceważenie postulatów związkowych) jest – moim zdaniem – demonstracją arogancji władzy. Niektórzy mogliby dostrzec w tym również objaw ignorancji, czyli nieumiejętności zidentyfikowania problemów i znalezienia dla nich rozwiązania. Te dwie cechy bowiem często idą w parze: arogancja służy ukryciu ignorancji, a ignorancja bywa wynikiem arogancji. Najdobitniejszy przykład takiego stylu rządzenia dał nam okres PRL. Stefan Kisielewski nazwał to wprost: „dyktaturą ciemniaków”. Określenia tego z pewnością nie można jednak odnieść do obecnego ministerstwa zdrowia. Kierownictwo resortu to ludzie, którzy nie tylko skończyli wyższe uczelnie, ale często też dodatkowe kierunku lub studia podyplomowe, dali się poznać jako osoby inteligentne, niekiedy błyskotliwe. Niektórzy z nich mają doświadczenie biznesowe i pracę na wielu odpowiedzialnych stanowiskach. Trudno przypuszczać, aby pracujący w ministerstwie lekarze nie rozumieli, dlaczego ich koledzy pracujący w przychodniach lub szpitalach wypisują teraz więcej leków na 100% niż czynili to przed wprowadzeniem ustawy refundacyjnej i nowych zasad wypisywania recept refundowanych. Trudno uwierzyć, aby absolwent ekonomii i były przedsiębiorca nie mógł zrozumieć, że nie mogą funkcjonować normalnie przedsiębiorstwa, których wielkość „produkcji” i ceny „produktów” są ustalane administracyjnie, najczęściej poniżej niezbędnych kosztów, a dodatkowo wiele elementów kosztów jest też z góry sztywno zdeterminowanych. Dlaczego zatem ludzie ci „rżną głupa” i udają, że nie wiedzą, o co chodzi związkowcom?
Przyczyna jest – moim zdaniem – jedna: oni nie mają żadnych mocy decyzyjnych. Nie odnoszą się do przedstawianych problemów i nie dyskutują merytorycznie nie dlatego, że nie potrafią albo że nie wiedzą, jakie są rozwiązania. Oni po prostu nic nie mogą. Muszą dostosować się do narzuconych im przez kogoś sztywnych ram, w granicach których mogą się poruszać. A ramy te wyznaczone są przez następujące determinanty: niezwiększanie nakładów publicznych na ochronę zdrowia, niezmniejszanie (formalne) koszyka świadczeń gwarantowanych, zachowanie „spokoju społecznego”. Nie trudno zauważyć, że w ramach tych ograniczeń mało co można zmienić na lepsze, a najlepszą strategią postępowania wydaje się być „nicnierobienie” i ewentualne kanalizowanie złości pacjentów na lekarzy i innych pracowników służby zdrowia.
I to jest właśnie największy problem polskiej służby zdrowia: nie ma z kim rozmawiać merytorycznie na temat jej problemów i sposobów ich rozwiązania. Ci, z którymi formalnie należałoby rozmawiać, nie mogą nic. Ci (ten?), którzy mogą coś zrobić - nie chcą się ujawnić albo nie chcą nic zmieniać, mają bowiem inne priorytety i inne problemy są dla nich (niego?) ważniejsze.
K. Bukiel
komentarz napisany dla Medycyny Praktycznej