Przez tę konkurencję – w ocenie ministra – szpitale nie mogą mieć odpowiednio dużej liczby pacjentów (bo zawsze część przejmie konkurencja), a przez to odpowiednio dużej ilości środków (bo NFZ musi opłacić i jeden, i drugi, a może nawet trzeci szpital). Konkurencja o lekarzy powoduje, że windują oni swoje wynagrodzenia do niebotycznego poziomu, co skutkuje dodatkowym zubożeniem szpitali. W takiej sytuacji – zamiast rozwijać się – popadają one w długi. Gdyby zlikwidować tę konkurencję, to pieniądze, które trafiają dzisiaj do 2-3 ośrodków trafiłyby do jednego, przez to nastąpiłoby zwiększenie efektywności placówki (te same koszty stałe, większe przychody) i lekarzom można by płacić dużo mniej, bo nie mieliby oni gdzie uciec, co spowodowałoby dalsze oszczędności. Szpitale urosłyby w siłę (finansową) i mogły się rozwijać. Na pierwszy rzut oka powyższa koncepcja wydaje się słuszna i spójna. Jest jednak pewien element, który ją zupełnie burzy.
Otóż przy tej samej okazji, minister zdrowia, który skrytykował konkurencję szpitali o pacjentów, o środki z NFZ i o kadrę medyczną, stwierdził, że „oczywiście szpitale powinny konkurować ze sobą jakością świadczeń”. Tutaj człowiek myślący musi zadać pytanie: Z kim i o kogo (o co) ma konkurować jakością swoich świadczeń szpital, który nie będzie konkurować o pacjentów, o środki, które idą „za pacjentem”, ani o kadrę medyczną? Co będzie motywowało szpitale do „konkurowania jakością”, skoro i bez tego liczba pacjentów i środków z NFZ będzie zapewniona? I czy w ogóle będzie to możliwe? Wiemy przecież, że w tak specyficznych usługach, jak świadczenia zdrowotne, największy wpływ na ich jakość mają umiejętności poszczególnych osób, zwłaszcza w krajach, gdzie nie jest trudno o dobry sprzęt. Czy można zapewnić lepszą jakość świadczeń bez możliwości „przyciągnięcia” lepszych specjalistów?
Pan minister na takie pytania odpowiedzi wprost nie udzielił. Można się ich jednak doszukać. Minister zapowiadał bowiem, przy innej okazji, że szpitale, które będą udzielały świadczeń lepszej jakości będą lepiej wynagradzane przez NFZ niż inne szpitale, czyli otrzymają więcej pieniędzy za to samo świadczenie. I w ten sposób rozwiązała się zagadka „o kogo (o co)” mają konkurować szpitale jakością swoich usług. Mają konkurować o względy NFZ, a ponieważ NFZ jest reprezentowany przez konkretne osoby, to znaczy: o względy tych osób.
Przypomniała mi się rozmowa z dyrektorem mojego szpitala, która miała miejsce w połowie lat 90-tych ub. stulecia, kiedy „komuna” już upadła, ale nie wszędzie. W publicznej ochronie zdrowia trwała w najlepsze. Dyrektor pokazywał mi zestawienie: ile poszczególne szpitale w naszym województwie otrzymywały pieniędzy na swoje działania w przeliczeniu na jednego mieszkańca objętego opieką (były to wówczas roczne budżety, szpitale nie konkurowały ze sobą i była rejonizacja leczenia). Różnice były znaczne, a nasz szpital był w ogonie stawki. Zapytałem z czego to wynika. „No wie pan” – powiedział dyrektor – „ja pełnię swoją funkcję niedługo, a są tacy, którzy na stołkach dyrektorskich są już wiele, wiele lat. Znają osobiście lekarza wojewódzkiego (to on rozdzielał środki na szpitale), piją z nim wódkę, jeżdżą na polowania i inne imprezy…".
I tutaj trzeba się zgodzić z ministrem zdrowia, że konkurencja może być niezdrowa. Nie jest nią jednak konkurencja o pacjenta i jego pieniądze, ale o względy urzędnika, który - zamiast pacjenta - ma decydować, gdzie te pieniądze pójdą. W tej konkurencji łatwiej bowiem o „pozamerytoryczne” względy. I o ile konkurencja o pacjenta może doprowadzić do upadku szpitala, który był niepotrzebny, źle odpowiadał na oczekiwania chorych lub miał zły zarząd, to konkurencja o względy urzędnika, taki szpital może nie tylko uchronić przed upadkiem, ale nawet wynagrodzić dodatkowymi środkami.
Krzysztof Bukiel – 5 lutego 2022.