Idą wybory, i to parami. Dwa razy w tym roku politycy pozwolą nam na siebie zagłosować i dwa razy w przyszłym roku - obrodzi nam w najbliższych miesiącach demokracja. W zasadzie już zaczęła ona rodzić owoce - w pierwszym akcie teatru dla maluczkich przywódcy największych partii politycznych rozpoczęli debatę o debacie o ochronie zdrowia. Moja pierwsza reakcja była radosna - jeżeli dwóch premierów zaczyna nową fazę sporu politycznego od problemów ochrony zdrowia, to tylko świadczy o tym jaką wagę do tych zagadnień przywiązują władze - obecne, przeszłe i pewnie przyszłe.
Po chwili jednak moja radość przeistoczyła się w przemożny smutek. Po pierwsze dlatego, że jeśli to lider opozycji wybiera właśnie ten temat do pierwszej debaty z urzędującym premierem, a nie na odwrót, to oznacza, że ochrona zdrowia na tyle kuleje, że mówiąc o niej najprościej będzie rozłożyć szefa rządu na łopatki. Po drugie, widać jak na dłoni, że ochrona zdrowia to twarde jądro polityki i każdy z nas, kto wypowiada się o ochronie zdrowia, jednocześnie wypowiada się politycznie. A "politycznie" w naszych realiach oznacza zazwyczaj "jałowo", bo zawsze można sięgnąć po takie epitety jak "leming", "platfus" czy - cytując premiera - "pisior" i wówczas jakakolwiek merytoryczna dyskusja staje się niemożliwa, a co dopiero marzyć o ponadpartyjnej polityce zdrowotnej. Może więc cieszmy się, że do debaty o zdrowiu zapewne nie dojdzie i namawiajmy liderów politycznych do takich dyskusji, które nie pogorszą i tak trudnej rzeczywistości.
Oto garść niewinnych zagadnień do omówienia w debatach międzypartyjnych, tak na pierwszy ogień:
- kto pamięta swój pierwszy podręcznik szkolny?
- jak drogi zegarek może nosić minister rządu III RP?
- kiedy zimowe igrzyska olimpijskie będą w Zakopanem?
- czy następnym prezydentem Polski nie powinna być kobieta?
A jak już mają politycy mówić o zdrowiu, to niech analizują stan zdrowia stopy Justyny Kowalczyk...