Wielu spośród polskich, młodych lekarzy narzeka, że w tym kraju nie da się pracować, bo i pensje za niskie, narzucanie obowiązków biurokratycznych zbyt duże, a na dodatek od kilku lat szczuje się pacjentów na lekarzy. Trudno im robić wyrzuty, że wybierają drogę na Zachód, bądź czasami porzucają zawód.
W ostatnim badaniu Europejskiego Zdrowotnego Indeksu Konsumenckiego po raz kolejny wylądowaliśmy w ogonie stawki, na dodatek obniżając swoją punktację w stosunku do roku ubiegłego. Za jedną z przyczyn tak paskudnego miejsca uważa się między innymi niedobór lekarzy w Polsce, których jest mniej więcej 70% średniej dla krajów OECD.
Tymczasem nie ma żadnej polityki zwiększenia kadr profesjonalistów medycznych, w tym lekarzy, w kraju. Wzrost liczby miejsc na studiach stacjonarnych jest znikomy, a jak napisano wyżej wielu spośród absolwentów emigruje, bądź porzuca pracę. Czy mamy na to jakiekolwiek lekarstwo?
Bogate kraje także mają problemy z niedoborem lekarzy z uwagi na starzenie się społeczeństwa i chętnie zatrudniają obcokrajowców, w tym Polaków. Czy Polska ma jakikolwiek pomysł, aby pójść tą drogą i ściągnąć do nas lekarzy z krajów biedniejszych od nas? O tym jest tytułowa opowieść.
Mniej więcej półtora roku temu, zachęcony przez znajomego prawnika zajmującego się partnerstwem pomiędzy powiatem milickim a jednym z miast Ukrainy, zgłosiłem ochotę zatrudnienia lekarzy z tego kraju w zarządzanym przeze mnie szpitalu. Wtedy trwał już Majdan, ale o wojnie jeszcze nikt nie myślał.
Zgłosiły się wstępnie cztery osoby, dla których wystosowaliśmy zaproszenia. Do Milcza wczesną wiosną przyjechało dwoje. Ona – anestezjolog z Doniecka, on – chirurg endoskopista spod Charkowa. Imiona i nazwiska z racji oczywistych zachowam dla siebie. Oboje bardzo mili, trzydziestoparoletni, obejrzeli szpital, spotkali się z szefami oddziałów, którzy ich bardzo dobrze ocenili. Ustaliliśmy, że zaraz po nostryfikacji dyplomów podejmiemy rozmowy co do zatrudnienia. Wiadomo – specjalizacje deficytowe. Ale dopiero potem zaczęły się schody.
Do wakacji zdali egzaminy językowe, nostryfikowali dyplomy i… okazało się, że trzeba zapukać do drzwi Ministerstwa Zdrowia. Otóż Ministerstwo Zdrowia orzekło, że furda ich dyplomy specjalizacyjne i lata praktyki. Ukraiński program kształcenia nie przewiduje stażu podyplomowego i pracę zaczyna się zaraz po studiach. Nieco bardziej wiekowi spośród nas pamiętają zapewne, że i u nas przed niewiele ponad dwudziestu laty w trakcie stażu miało się normalne prawo wykonywania zawodu i zasuwało się nawet na samodzielnych dyżurach. OK, ucywilizowaliśmy się. Ale informację, że nie otrzymają oni prawa wykonywania zawodu bez 12-miesięcznego stażu przyjąłem z niedowierzaniem.
Trzeba przyznać, że obiecano im w zamian, że po zakończeniu stażu Ministerstwo Zdrowia przyjrzy się ich programowi specjalizacyjnemu i być może skróci program specjalizacji, aby mogli samodzielnie wykonywać wyuczony przez siebie zawód w naszym niebiańskim kraju. Jednak w aspekcie tego, co zdarzyło się później, mam coś więcej iż obawy.
Ostatnio przyjeżdżał tylko on, do niego wojna nie dotarła, ona podobno pracuje na co dzień w donieckim szpitalu, a tam wiadomo co się dzieje. On przywoził wszystkie wymagane dokumenty dotyczące obojga, wskazywałem jak składać je w określonych instytucjach, dawałem listy potwierdzające chęć ich zatrudnienia. Chyba jedyną instytucją, która chciała coś dla nich (dla nich?) zrobić była Dolnośląska Izba Lekarska, dzięki której dało się załatwić im staż od 01 marca 2015 roku, za co w ich i swoim imieniu dziękuję.
I tu pojawiły się kolejne dwa zdarzenia, które każą mi zadawać sobie pytanie, w jakim ja kraju żyję. Polski konsulat mając od dłuższego czasu ich wnioski wizowe i potwierdzenia o możliwości odbywania stażu stwierdził, że nie jest w stanie wydać im wizy pobytowej od pierwszego marca ze względu na nawał wniosków i może będzie to możliwe w połowie marca. To jeszcze nic, mam nadzieję, że nikt ich za to z tego kraju nie deportuje.
Najlepsze jednak czekało na koniec. Okazało się, że Ministerstwo Zdrowia wyraziło zgodę na staż, ale na własny ich koszt, tzn. bez prawa do wynagrodzenia finansowanego przez organy państwowe.
Ja i tak przyjmę ich do pracy. Otrzymają wynagrodzenie od spółki w wysokości wynagrodzenia stażysty. Pewnie nawet wynajmę im na początek małe mieszkanie. Zrobię to, bo potrzebuję lekarzy i wstyd mi jest za to wszystko, co się zdarzyło wokół nich. Oczywiście podpiszemy klauzulę lojalnościową, że jeżeli przestanie im się podobać w Miliczu i zechcą po stażu pojechać do jakiegoś bardziej normalnego kraju, to poniesione przez spółkę nakłady zwrócą. Być może powtórzymy tą umowę w trakcie potwierdzania specjalizacji.
Po co to opisuję? Po to, aby pokazać jak bezmyślnie postępuje Państwo, które cierpi z powodu niedoboru lekarzy, pogłębiającej się luki pokoleniowej i emigracji. Państwo, które nie potrafi postępować tak samo racjonalnie, jak to robią nasi bogatsi sąsiedzi. Piszę to także po to, aby i nasi lekarze zrozumieli, jak złapali Pana Boga za nogi wchodząc do Unii Europejskiej. Bo Unia tak naprawdę jest tam, tutaj nadal tkwimy w przeszłości. Dotyczy to zwłaszcza wielu ogniw Państwa.
Trzeba być bardzo zdeterminowanym, aby chcieć tutaj pracować, prawda?