W latach 80. ub. wieku w TVP nadawany był serial produkcji czechosłowackiej „Szpital na peryferiach”. W jednej z jego scen „kolektyw” pracowników szpitala podejmował decyzję czy młody lekarz może pojechać na szkolenie. Nie decydował o tym ordynator oddziału ani inni lekarze, nie ważne było zdanie samego zainteresowanego. Najważniejsza była decyzja kolektywu.
Ta scena, mało istotna dla całej fabuły filmu, była jednak ważna propagandowo. Miała pokazać „nowe społeczeństwo” w nowym socjalistycznym państwie, gdzie stare podziały społeczne, hierarchie, autorytety, miały zniknąć, a ich miejsce zająć miał „kolektyw” pod światłym przewodnictwem (komunistycznej) partii. W ochronie zdrowia oznaczało to powstanie nowego zawodu „pracownika służby zdrowia”, dla podkreślenia, że wszyscy (lekarz, pielęgniarka, salowa, technik) są sobie równi i jednakowo ważni, tworzący jeden zespół. Proces ten zachodził we wszystkich krajach „socjalistycznych”. Jednym z jego przejawów była np. likwidacja izb lekarskich jako konsekwencja uznania zawodu lekarza za przebrzmiały „fetysz”, a rolę izb przejąć miał związek zawodowy... - oczywiście - „pracowników służby zdrowia”. W PRL stworzenie takiego związku uzasadniano w następujący sposób: „Realizując zadania nowoczesnej służby zdrowia (…) Państwo (…) współpracuje ze wszystkimi zawodami czynnymi w służbie zdrowia. Instytucją stwarzającą właściwą podstawę tej współpracy jest Związek Zawodowy Pracowników Służby Zdrowia jako organizacja zrzeszająca (…) wszystkie zawody w służbie zdrowia. Ma to szczególne znaczenie obecnie, ponieważ praca na placówkach służby zdrowia polega na pracy zespołowej w przeciwieństwie do tendencji przedwrześniowej służby zdrowia I stąd jest stosunek pracy zespołowej wyższym, bo socjalistycznym”. (cytat z książki Zygmunta Wiśniewskiego: Lekarze i Izby Lekarskie w Drugiej Rzeczypospolitej, wydanej przez NIL w r. 2007).
Po upadku „komuny” przejawem jej „odreagowania” w ochronie zdrowia było m.in. powstanie szeregu związków zawodowych reprezentujących poszczególne zawody. Jako pierwsi swój związek założyli lekarze, później pielęgniarki i położne, technicy medyczni elektroradiologii i kolejne zawody: ratownicy, diagności, fizjoterapeuci, psychologowie itd. Chciano w ten sposób zrealizować zasadę, która w PRL był zakazana: „nic o nas bez nas”. Jest bowiem oczywiste, że nikt bardziej niż lekarze nie zadbają o interes lekarzy, nikt bardziej niż pielęgniarki o interes pielęgniarek, itp. itd. Praktyka ostatnich lat dowiodła zresztą tego wielokrotnie.
I oto dzisiaj po ponad 30 latach PRL wróciła. Może jeszcze nie w całości, ale w pewnym wycinku, w publicznej ochronie zdrowia. Wróciła w postaci tzw. Zespołu Trójstronnego ds. ochrony zdrowia. Zgodnie bowiem z postanowieniem ministra zdrowia, to w tym gremium mają zapadać decyzje odnośnie pensji minimalnych dla poszczególnych zawodów zatrudnionych w pomiotach leczniczych. To oznacza, że w sprawie pensji np. lekarzy nie będzie negocjował (z rządem) związek zawodowy lekarzy, ale „centrala związkowa”, która skupia co najmniej 300 tys. członków. Pomysłodawcy tego rozwiązania poszli jeszcze dalej niż komuniści, bo nie ma znaczenia ilu „pracowników służby zdrowia” skupia centrala związkowa, ale jaka jest ogólna liczba jej członków. Jeśli zatem skupia ona co najmniej 300 tys. członków, wśród których są: górnicy, metalowcy, hutnicy, pracownicy administracji, oświaty, opieki społecznej, handlu itd. jest ona - zdaniem ministra zdrowia – odpowiednia do reprezentowania np. lekarzy w ich negocjacjach płacowych z rządem, nawet jeżeli do tej centrali nie należy żaden lekarz, albo należy ich dwóch w całej Polsce.
„Choć to szaleństwo, lecz jest w nim metoda” (William Shakespeare, Hamlet). Dzięki takiej konstrukcji „zespołu trójstronnego” i zastosowanej procedurze dochodzenia do porozumienia w jego ramach, minister przy negocjowaniu pensji poszczególnych zawodów może uciec od konfrontowania się z rzeczywistymi reprezentantami tych zawodów i prowadzić rozmowy z centralami, które łatwo ulegną ministerialnej perswazji. Tak właśnie stało się przy okazji ostatniej nowelizacji ustawy o płacach minimalnych, dzięki czemu minister Niedzielski przekonywał posłów, dziennikarzy i społeczeństwo, że osiągnął porozumienie z większością związków zawodowych (w ramach zespołu trójstronnego) i „dziwił się protestom” w tej sprawie. Minister faktycznie porozumiał się z większością (bo z dwiema spośród trzech) centrali związkowych należących do zespołu, ale nie porozumiał się ze związkami, które są rzeczywistymi reprezentacjami zawodów medycznych: związkiem lekarzy, pielęgniarek i położnych, ratowników, techników medycznych, diagnostów, części fizjoterapeutów itp.
Takie uciekanie od prawdy na krótką metę może dać panu ministrowi korzyści. Z pewnością jednak nie ustabilizuje sytuacji w publicznej ochronie zdrowia, nie zapobiegnie protestom i niepokojom, czego dowód mamy już teraz. Ministrowi się nie dziwię, że ucieka się do takich prymitywnych „sztuczek”, nie dziwię się OPZZ -owi, bo jest to związek, który „wyrósł” z tradycji uległości wobec rządzących, dziwi mnie tylko bardzo postawa Solidarności, która zrodziła się z buntu wobec takich zachowań, a dzisiaj sama je aprobuje, a nawet domaga się ich od rządzących. Nawiązując do znanego powiedzenia prezesa PiS, można by powiedzieć: my dziś stoimy tam, gdzie kiedyś stała „Solidarność”, a obecna „Solidarność” stoi tam, gdzie kiedyś stała CRZZ (centralna rada związków zawodowych – kontrolowanych przez komunistów).
Krzysztof Bukiel 23 października 2021