Podpisanie umowy koalicyjnej, zapowiadane już od dłuższego czasu, nie było aż tak radosnym wydarzeniem, jak można się było spodziewać. Sama umowa jest mocno ramowa, i to najoględniejsze określenie – są zapowiedzi konkretów, ale też trudno abstrahować od dużego poziomu ogólności i wybiórczości w podejściu do problemów. Już od wielu dni mówiono, że w Nowej Lewicy trwają dość nerwowe dyskusje – to właśnie współtworząca NL partia Razem zwracała uwagę, że treść umowy nie przystaje do składanych obietnic wyborczych. I co prawda politycy również Razem przyznawali, że ich siła – liczona w głosach – nie jest zbyt duża, i oczywiście byli, i są gotowi na kompromisy, ale kompromisy mają też swoje granice.
Te, jak się wydaje, zostały przekroczone zwłaszcza w obszarze praw kobiet, konkretnie – aborcji. Bo o ile w umowie koalicyjnej znalazło się miejsce na przywrócenie finansowania procedur in vitro, badań prenatalnych czy znieczulenia przy porodzie, w sprawie kluczowej – czyli legalizacji aborcji – nie wydarzyło się zupełnie nic. Poza enigmatyczną, na razie, obietnicą unieważnienia wyroku TK Julii Przyłębskiej z października 2020 roku, czyli – de facto – przywrócenia tzw. kompromisu aborcyjnego. Którego nie chcą ani ugrupowania lewicowe, ani miażdżąca część Koalicji Obywatelskiej.
Lewica, jak słychać w kuluarach, przyjęłaby to jako etap przejściowy – pragmatyka polityczna wskazuje, że w najbliższych kilkunastu miesiącach nie można i tak byłoby skutecznie przeprowadzić zmiany przepisów, ze względu na weto prezydenta oraz obecny skład TK. Jednak politycy Razem (i nie tylko) słusznie zwracają uwagę, że rekordowa frekwencja, która przyniosła opozycji zwycięstwo, to w ogromnym stopniu efekt gigantyczniej mobilizacji elektoratu kobiet, a także młodych wyborców – i ich oczekiwań zawieść nie można. Wydaje się, że również politycy innych ugrupowań demokratycznych mają tego świadomość, choć sprawę planują rozegrać po swojemu. Czy wyborcy to zrozumieją?
Drugim kamieniem, który zmienił bieg lawiny w sprawie listy ugrupowań reprezentowanych w rządzie, są kwestie związane z ochroną zdrowia, a konkretnie – pieniądze na zdrowie. Trwające już blisko miesiąc rozmowy na temat nowego rządu pokazały, na pewno, jedno: politycy doskonale zdają sobie sprawę, że – jeśli chodzi o ochronę zdrowia – bez gwarancji wzrostu wydatków publicznych nie ma co nawet podejmować się zadania, bo to mission impossible (nawet jeśli jest jasne, że same pieniądze nie wystarczą). Nowa Lewica obiecywała wzrost nakładów do 8 proc. PKB, Trzecia Droga – do 7 proc., w umowie koalicyjnej zapisano niewiele mówiącą obietnicę, że wydatki będą rosnąć. Za zdrowie odpowiedzialność weźmie więc Koalicja Obywatelska (niechętnie, ale nie udało się przerzucić zadania na barki mniejszych koalicjantów). Na nazwisko ministra zdrowia (jeszcze) poczekamy – być może nawet kilka tygodni, ale już wiadomo, że… będzie się działo.