Z mieszaniem jest tak, że póki się herbatę miesza to nie można stwierdzić czy jest słodsza, czy nie? To nie NFZ (konsumujący około 1%, a nie jak amerykańskie firmy ubezpieczeniowe 23% kosztów służby zdrowia) jest tu problemem. Od wielu lat podstawowy problem do rozwiązania jest jeden: w systemie jest za mało pieniędzy.
Niedobór pieniędzy kreuje patologie, z których największą jest zadłużenie szpitali. Zadłużona instytucja lecznicza zamiast poprawiać obsługę chorych zajmuje się głównie obsługą długu. Ale ryba, jak wiadomo, psuje się od głowy. NFZ ma za mało pieniędzy, aby wykupić świadczenia, które są niezbędne Polakom, ale stara się je zapewnić, więc zaniża ich wycenę albo tak komplikuje sprawozdawczość, że wiele wykonanych przez szpitale usług pozostaje niesprawozdanych, a więc niezapłaconych, czyli wyłudzonych. Dyrekcje szpitali z kolei przerzucają problem na lekarzy, którzy mają się starać nie przyjmować „deficytowych chorych”. Lekarzom to na szczęście wychodzi średnio. Gdyby się udawało, to ciężko chory Polak nie miałby żadnych szans. A każdy może jutro zostać takim Polakiem.
Podstawową tezą polskich ekonomistów wszelkiej maści jest to, że rzekomo „służba zdrowia zużyje wszelkie środki”, która mniej więcej oznacza, że jeżeli niżej podpisanemu da się takie nieograniczone środki do ręki to każdemu przeszczepi szpik. Otóż nie! Zabiegi medyczne wykonuje się według wskazań i zdrowym się szpiku nie przeszczepia. Istnieje wprawdzie mechanizm tzw. „pompowania świadczeń”, czyli niepotrzebnego zwiększania wykonywania tych usług medycznych, na których się dobrze zarabia, ale to jest właśnie patologia związana z arbitralnością wycen procedur medycznych wprowadzona do systemów finansowania służby zdrowia przez ekonomistów.