Tzw. sprawa Grodzkiego, która od pewnego czasu eksploatowana jest do granic możliwości przez telewizję publiczną budzi wiele emocji w obu politycznych „obozach” i wśród zwykłych ludzi. Głównym przedmiotem sporu jest odpowiedź na pytanie: Czy prof. Grodzki przyjmował w swoim prywatnym gabinecie nieformalne opłaty (łapówki) za przyjęcie do szpitala, w którym był ordynatorem, czy nie? Zupełnie pomija się natomiast problem, który - w mojej ocenie – jest ważniejszy: Dlaczego profesor medycyny, kierownik kliniki i lekarz wybitny w swojej dziedzinie (stworzył od podstaw ośrodek przeszczepiania płuc) pracował - po godzinach pracy w klinice - w gabinecie prywatnym? Czy robił to z powodu pasji do zawodu? Czy realizował tam swoje naukowe ambicje? Czy może inne były tego motywy?
Odpowiedzi może udzielić deklaracja majątkowa (opublikowana parę lat temu) innego, byłego senatora, również profesora, kierownika kliniki i ordynatora. Wynikało z niej, że profesor ów zarabiał miesięcznie ok 5,5 tys. złotych (nieco powyżej ówczesnej „średniej krajowej”) jako kierownik kliniki i ok. 90 tys. złotych jako właściciel gabinetu prywatnego.
Łączenie pracy w publicznych szpitalach z pracą w prywatnej ochronie zdrowia nie jest cechą jedynie profesorów, kierowników kliniki czy ordynatorów oddziałów szpitalnych. Do niskich pensji, otrzymywanych w publicznych placówkach dorabiają także inni lekarze. Specjaliści ze szpitala klinicznego w Warszawie, gdzie w roku 2017 miała miejsce głodówka rezydentów powiedzieli mi wprost, że godzą się na pensje w kwocie ok 4000 brutto/etat tylko dlatego, że „po godzinach” powszechnie dorabiają (znacznie więcej) w prywatnych „sieciówkach”.
Łączenie pracy w publicznej i prywatnej ochronie zdrowia – samo w sobie – nie jest czymś nagannym. Jednak w konkretnej sytuacji, w jakiej jest obecnie publiczne lecznictwo w naszym kraju, takie łączenie pracy w obu sektorach rodzi określone zagrożenia i stanowi – bodaj czy nie największą - przeszkodę w skutecznej naprawie publicznej ochrony zdrowia. Istnieje bowiem niepisana zgoda większości zainteresowanych, aby obecny stan zachować. Tymi zainteresowanymi są nie tylko lekarze dorabiający w prywatnych placówkach. To także dyrektorzy szpitali i rządzący, którzy – dzięki temu „dorabianiu” – mogą „zaoszczędzić” poważne kwoty na wynagrodzeniach lekarskich w publicznym lecznictwie. To także – paradoksalnie – pacjenci, którzy wizytę w gabinecie prywatnym profesora, ordynatora czy specjalisty pracującego w szpitalu – traktują jako „przepustkę” do szybszej, bezkolejkowej hospitalizacji. I nie jest tutaj ważne czy ta odpłatna wizyta rzeczywiście skraca kolejkę, czy i bez niej pacjent byłby przyjęty w odpowiednim czasie i leczony właściwie. Ważne jest przekonanie wielu chorych, że inaczej nie można. Prywatna ochrona zdrowia stanowi też istotne odciążenie publicznego lecznictwa, zwłaszcza w zakresie ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, w której kolejki są szczególnie długie. Dzięki temu wielu chorych nie doświadcza męki wielomiesięcznych (wieloletnich) kolejek do specjalistów, a rządzący nie odczuwają tak silnej presji na poprawę tego stanu rzeczy, jaką by odczuwali, gdyby nie było prywatnej alternatywy dla publicznego lecznictwa.
Ten stan – wydaje się - wszystkim odpowiada: Pacjent nauczył się leczyć prywatnie, gdy potrzebuje pilnej pomocy, lekarz ma możliwość dorobienia do klinicznej czy szpitalnej pensji, a rząd cieszy się, że problem kolejek jest jakby mniej widoczny. Nawet wyraźna „pokusa korupcyjna”, która musi wystąpić w takich warunkach zdaje się nikomu nie przeszkadzać. Tkwimy – w ten sposób - w coraz większym teatrze pozorów pogłębiając patologię, która wszystkie strony prowadzi donikąd. Teoretycznie wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie chce ruszyć tego „śmierdzącego jaja”. Skutkiem tego stanu jest brak zainteresowania i brak presji, aby złą sytuację w publicznej ochronie zdrowia naprawić, aby uczynić ją wydolną, „bezkolejkową”, atrakcyjną dla lekarzy i pacjentów.
Dlatego zakaz łączenia pracy w prywatnej i publicznej ochronie zdrowia mógłby być impulsem, który wyzwoli działania prowadzące do rzeczywistej naprawy publicznego lecznictwa. Lekarz skupiony na pracy w jednym miejscu to gwarancja normalności i dla pacjenta, i dla lekarza. Aby tak się stało trzeba poprawić wiele elementów, a pierwszym z nich musiałaby być realna wycena pracy lekarza w publicznych placówkach. Czy rządzący zdecydują się na taki krok? Prowadzone właśnie rozmowy między Ministerstwem Zdrowia a Porozumieniem Rezydentów OZZL powinny – moim zdaniem –tego właśnie aspektu w znacznej mierze dotyczyć.