W listopadzie mieliśmy do czynienia z ciekawą konfrontacją dwóch postaw wobec problemów polityki zdrowotnej.
Z jednej strony premier Tusk, mimo znaczącej rekonstrukcji rządu, zdecydował się pozostawić na stanowisku dotychczasowego ministra zdrowia. Dodajmy, ministra źle ocenianego nie tylko przez środowiska medyczne i pacjentów, ale także przez opiniotwórcze media. W cenzurkach wystawionych poszczególnym ministrom przez Gazetę Wyborczą, minister zdrowia jako jedyny otrzymał jedynkę, w skali ocen od 1 do 6.
Z drugiej strony, w tych samych dniach przedstawiono publicznie kilka raportów o stanie ochrony zdrowia w Polsce i możliwych drogach jej naprawy. Raporty te, jak się nietrudno domyślić, nie powstały na zamówienie Ministerstwa Zdrowia czy innych agend rządowych. Były one wynikiem różnych inicjatyw pozarządowych i zostały sfinansowane ze środków prywatnych.
Z czytelną intencją mobilizowania rządu do działania, a przynajmniej do poważnej i merytorycznej debaty.
Jak odczytać zaskakującą dla opinii publicznej decyzję premiera? Wyjaśnienie wydaje się proste. Zdrowie obywateli nie jest i nie będzie priorytetem polityki rządu do końca obecnej kadencji. Potwierdził to przebieg późniejszej konwencji głównej partii rządzącej koalicji, na której wystąpił premier i kandydaci na nowych ministrów.
„W temacie” zdrowia nie padło ani jedno słowo. Dlaczego premier i jego najbliższe otoczenie nie chce „ruszać” tej sprawy? Bo jakakolwiek reforma wprowadzająca dalej idące zmiany, zwłaszcza w organizacji i finansowaniu, musiałaby, przynajmniej w początkowym okresie, spowodować zamieszanie i powszechne poczucie pogorszenia sytuacji. Tak się dzieje przy każdej większej zmianie. Reforma musiałaby także wywołać jakieś konflikty społeczne, bo nie da się przeprowadzić poważniejszych zmian bez naruszania czyichś interesów. A pozytywne efekty, na które zwykle trzeba poczekać, mogłyby przyjść dopiero po wyborach i być już wyłącznie sukcesem następców. Tymczasem dzisiaj sytuacja jest w miarę spokojna. Białym miasteczkiem nikt nie grozi, a pacjenci przecież nie zastrajkują. Odłożenie sprawy wydaje się więc mniejszym ryzykiem politycznym. Jeśli kłopot jednak będzie, to rząd zajmie się nim po wyborach.
I być może będzie to już kłopot całkiem innego rządu.
Zatem premier ma dylemat. Minister jest tak słaby, że należałoby go zmienić nawet wtedy, gdy nie przewiduje się wielkich reform. Ale zmiana ministra byłaby sygnałem, że rząd weźmie się wreszcie do roboty również na tym polu. A tego premier najwyraźniej nie chce. To poważny błąd. Diagnoza postawiona w raportach nie pozostawia złudzeń. Stan zdrowia Polaków nie poprawia się już w takim tempie, jak w latach 90., występują duże nierówności zdrowotne, a system opieki zdrowotnej jest marnotrawny i zarazem niedofinansowany. W ciągu ostatniego roku kolejki wydłużyły się o 40 proc. Wobec narastającej nierównowagi finansowej oraz wyzwań demograficznych podjęcie odpowiednich działań staje się koniecznością. Progi ostrożnościowe, mówiąc językiem finansów publicznych, zostały już przekroczone. Za odkładanie zmian przyjdzie nam słono zapłacić. Ale są dwa warunki wstępne. Jeden zawarty jest w tytule ciekawego raportu Instytutu Ochrony Zdrowia: „Zdrowie priorytetem politycznym państwa”. Drugi to pokonanie bariery kadencyjności, poprzez dążenie do w miarę szerokiego porozumienia głównych aktorów i interesariuszy. To, że dotąd się to nie udało, nie oznacza wcale, że nie może udać się w przyszłości.
System marnotrawny
Opublikowano 27 grudnia 2013 07:00
Fot. arch. red.
W listopadzie mieliśmy do czynienia z ciekawą konfrontacją dwóch postaw wobec problemów polityki zdrowotnej.