Kilka lat temu znajomy zaprosił mnie do zwiedzenia słynnego Karolinska Institutet Hospital w Sztokholmie (to ten, gdzie przyznaje się Nagrodę Nobla). Szwedzki szpital był już wtedy znacznie bardziej zinformatyzowany niż polski, w którym pracuję, ale doświadczenie było pouczające. Otóż akurat w czasie mojej wizyty system informatyczny padł. Lekarze biegali jak pijane koty we mgle starając się zorientować, co i w stosunku do kogo mają zrobić. Siedzący w poczekalni pacjenci wyjmowali z toreb jakieś papiery i ta ich szczątkowa dokumentacja często była jedyną pomocą w tym, aby im z kolei udzielić pomocy.
Co jakiś czas przychodzi do mnie bezpośrednio w szpitalu nieznany mi pacjent i prosi o pomoc. Zwykle ma rację, gdyż jest w sytuacji zagrożenia życia. Ale nie ma żadnego e-skierowania w telefonie. Ma tylko chorobę. I w moim komputerze go nie ma. Nie ma go w systemie. Nie mam uprawnień, żeby go do systemu wpisać.
Parę lat temu córka pacjenta: „prawniczka” napisała na mnie skargę. Chodziło o to, że jej ojciec poskarżył się, że w czasie wizyty głównie patrzyłem w komputer, a nie na niego. Patrzyłem bo z jednej strony musiałem notować to, co mi mówił, a z drugiej strony musiałem przeczytać wyniki laboratoryjne. Gdybym tu przegapił jakąś nieprawidłowość to mogłoby to chorego kosztować życie. I wreszcie musiałem dać zlecenia. A jeszcze system się „zawieszał”. Dziewięćdziesiąt procent czasu wizyty musiałem poświęcić komputerowi, a nie człowiekowi, aby tego człowieka obsłużyć.
Nagle, najważniejsi w szpitalu stali się informatycy, gdyż co po najmądrzejszym nawet profesorze medycyny, jeśli system nie działa? Z drugiej strony nawet najbardziej sprawny system informatyczny nie udzieli pacjentowi pomocy.
Tytuł tego wpisu nawiązuje do tragedii i nie jest to niezamierzone. Wyłączne oparcie się na technologii zależnej od stałego dozoru specjalistów i dopływu energii może w razie awarii także być przyczyną tragedii.