Cóż mogę powiedzieć z perspektywy 51 lat po dyplomie o upraktycznianiu? Po pierwsze, że wszystko, co okazało się praktyczne to było teoretyczne w trakcie studiów. To wiedza z nauk podstawowych pozwoliła mi nadążać i uczestniczyć w postępie praktycznej medycyny. Praktyczna medycyna okresu moich studiów to dzisiaj w znacznej mierze historia medycyny. I to, czego dzisiaj uczymy jako praktyki za kilka lat będzie historią. Chodzi o to, aby nasi następcy byli w stanie będąc już lekarzami nauczyć się medycyny przyszłości. Bez nauk podstawowych sobie nie poradzą.
Po drugie, że wszystko, co praktyczne i się przydało z innych dziedzin medycyny niż ta, którą przez życie uprawiałem to zostało nauczone na stażu podyplomowym. Podstawowa różnica między studentem nawet 6. Roku a lekarzem stażystą jest taka, że ten pierwszy nie ma osobowości prawnej i może tylko patrzeć i to zwykle w grupie kilku osób, a stażysta ma już (wprawdzie ograniczone) ale prawo wykonywania zawodu i jest sam za swoim opiekunem. I jeśli chce to może się od niego nauczyć mnóstwa praktycznych czynności. Nie wiem kim bym był i czego bym dokonał, gdyby nie staż podyplomowy.
Moim opiekunem na chirurgii był Bronek Stawarz, który powiedział: haki to sobie Pan potrzymasz na dyżurze ale chodź ze mną do poradni to Cię nauczę małej chirurgii. Ale haki też sobie potrzymałem i dzięki temu wiedziałem, jak się poruszać po Sali operacyjnej kiedy 13 lat później opracowywałem metodę pobierania szpiku do przeszczepienia. Na internie moim opiekunem był Kazio Sułek, który po godzinach uczył mnie oceny szpiku. To był mój zaczyn do bycia hematologiem. Na ginekologii prowadził mnie Jurek Stelmachów, który pozwolił mi na dyżurze samemu odebrać poród. To pozwoliło mi po latach wejść na salę porodową i opracować metodę pobierania krwi pępowinowej do przeszczepienia. Wreszcie na pediatrii trafiłem zupełnie przypadkowo na dr Marię Ochocką, która leczyła dziecięce białaczki. Dwanaście lat później dzięki jej rekomendacjom pierwszych pacjentów do przeszczepienia szpiku, mnie interniście przysyłali hematolodzy dziecięcy. Pamiętała mnie z tego stażu. Oczywiście, miałem szczęście do mentorów - wszyscy zostali później profesorami. No i wreszcie było „prawdziwe życie” – samodzielne dyżury w pogotowiu i wizyty domowe w przychodni na Mariańskiej. Ale gdzie trafiałem, tam starałem się robić, co tylko się dało.
To jest jakaś fantasmagoria, że studenci chodzący grupkami po klinice na 6-tym roku nauczą się jakiejś praktycznej medycyny. Praktyka to jest to, co się zrobi „własnymi ręcami”. STAŻ!