Coraz częściej pacjenci zgłaszający się do mnie opowiadają mi o swoich wcześniejszych kontaktach z lekarzami w ten oto sposób: „pan doktor wykonał swoje procedury, on wykonuje tylko je i kazał szukać pomocy gdzie indziej”.
Ta historyjka obrazuje bodaj najbardziej fundamentalną zmianę, jaka dokonuje się w polskiej służbie zdrowia od czasu wprowadzenia kas chorych (NFZ jest też tylko jedną dużą kasą chorych). Zmianę polegającą na odchodzeniu lekarzy od leczenia. Pacjent przestaje być pacjentem, czyli kimś kogo się otacza opieką, a staje się klientem, któremu sprzedaje się usługę lub w obecnej nowomowie „udziela świadczenia zdrowotnego”.
Po Polsce krążą już tysiące chorych ludzi, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, gdyż od kolejno odwiedzanych „lekarzy” słyszą „to nie moja sprawa, ja robię tylko taki zabieg, a pan/pani nie ma do niego wskazań” i tyle. I nawet jeśli zostaną gdzieś skierowani, to zwykle do innego takiego „specjalisty”. Interna jest deficytowa i choć ona służyła pierwotnie właśnie rozwiązywaniu takich rebusów to przy niekiedy ogromnym wysiłku intelektualnym nie pozwala się utrzymać. Szczytowym osiągnięciem intelektualnym „medycyny procedur” jest zapis w katalogach NFZ, że jeżeli chirurg z jednego dojścia wykona dwa zabiegi to wynagrodzenie będzie tylko za jeden. Ludzie, którzy to wymyślili zasługują tylko na jedną karę: żeby jeśli ich dopadnie choroba zostali potraktowani zgodnie z tą zasadą: otwarcie, wykonanie jednego zabiegu, zaszycie, 15 dni przerwy otwarcie ponownie, wykonanie drugiego zabiegu, zaszycie, 15 dni przerwy: otwarcie ponownie, wykonanie trzeciego zabiegu, zaszycie.
Z leczenia się lekarz w dzisiejszych czasach nie wyżywi, a z wykonywania procedur, jak najbardziej. Jak bowiem wycenić „leczenie”? Jak wycenić uratowanie życia? A zabieg: odtąd dotąd i kropka i rachunek.