Projekt ustawy o sieci szpitali trafił w końcu do sejmu. Nie zablokowały go ani protesty organizacji pracodawców, ani krytyczne głosy ekspertów, ani nawet różnice zdań w obozie rządowym. Widać, że rząd jest zdeterminowany w doprowadzeniu sprawy do końca, a nad licznymi kontrowersjami szybko przechodzi do porządku dziennego. Czy wyjdzie to nam wszystkim na dobre – przekonamy się niedługo. Pierwsze skutki dla systemu będą widoczne w przyszłym roku, a dla szpitali, które nie znajdą się w sieci decydujące będą już najbliższe miesiące.
Nieustępliwość rządu w tej sprawie może dziwić. Wdrożenie ustawy przypadnie przecież na początek drugiej połowy kadencji, a więc dość późno jak na polityczny kalendarz. Najlepszy czas na przeprowadzanie trudnych reform to drugi rok rządzenia. Chodzi o to, aby zdążyć z niezbędnymi korektami jeszcze w trzecim roku sprawowania władzy i w ostatnich miesiącach przed kolejnymi wyborami chwalić się już tylko efektami. W tym przypadku czasu może nie wystarczyć, a polityczna cena nieudanej reformy, zwłaszcza dotykającej tak wrażliwej sfery, jaką jest służba zdrowia może być wysoka. Pamiętają to dobrze działacze AWS, których ugrupowanie nie znalazło się w sejmie m. in. po źle ocenianej przez wyborców reformie zdrowotnej z 1999 r. ustanawiającej kasy chorych.
Każdej, nawet dobrze przygotowanej zmianie, towarzyszy czasowe obniżenie sprawności organizacyjnej. Po pewnym okresie sprawność powraca do poziomu sprzed zmiany, a dopiero później następuje konsumowanie efektów. W teorii zarządzania nazywa się to „prawem dołka”. Na długość i głębokość trwania „dołka” wpływa wiele czynników, m. in. sensowność projektu, liczba pozyskanych sojuszników czy dostateczne przygotowanie procesu wdrożenia.
W świetle tych uwag przyszłość sieci szpitali nie przedstawia się najlepiej. Wątpliwości budzi przede wszystkim racjonalność projektu, jego podstawowe założenia, jak i słabe przygotowanie procesu wdrażania.
Po pierwsze, wbrew swojej potocznej nazwie projekt nie ustanawia sieci szpitali. Jego rezultatem nie będzie dostosowana do potrzeb zdrowotnych mieszkańców Polski docelowa mapa rozmieszczenia szpitali i oddziałów, które będą finansowane ze środków publicznych. Zamiast tego projekt wprowadza arbitralne kryteria, których spełnienie będzie konieczne do zawarcia bez konkursu umowy z NFZ. Efektem będzie odcięcie od publicznej kasy części szpitali i oddziałów, ale niekoniecznie tam gdzie jest ich za dużo. Jak na ustawę o sieci to mało. Nadal nie będziemy mieć regulacji o planowaniu i finansowaniu inwestycji szpitalnych. Co ciekawe, aby racjonalnie ograniczyć liczbę podmiotów finansowanych przez NFZ można było uruchomić niewykorzystany dotąd instrument ustawowy przyjęty dwa lata temu.
Po drugie, w sposób rewolucyjny zmieni się sposób finansowania szpitali „sieciowych”. Zamiast zapłaty za wykonane usługi będą one otrzymywać wynagrodzenie ryczałtowe. W kolejnych latach jego wysokość będzie korygowana. Punktem wyjścia będą dane z 2015 r. Projekt milczy, co się stanie z publicznymi szpitalami, w których zysk wypracowany przez dobrze wycenione oddziały nie wystarczał na pokrycie deficytu wytworzonego przez pozostałe. Czy szpitale te znajdą się w pułapce bez wyjścia, czy otrzymają jakąś rekompensatę?
Zastrzeżenia można mnożyć. Jedno wydaje się jasne. Zmiany nie są dobrze przemyślane, a czasu na ich naprawę może zabraknąć. Na domiar złego, podobnie jak w czasach AWS, w kasie się nie przelewa. Trwanie „dołka” musi się więc przeciągnąć, a tego wyborcy mogą nie darować.