„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – cytat z Jana Zamoyskiego, kanclerza wielkiego koronnego, jednego z największych, choć niestety nielicznych mężów stanu w naszej ponad tysiącletniej historii, przychodzi mi do głowy, kiedy słucham i czytam opinii na temat wynagrodzeń oraz warunków pracy i kształcenia lekarzy w Polsce.
Kiedy czytam wpisy dr Krzysztofa Bukiela, wskazujące od lat na niewystarczające wynagrodzenia lekarzy – rozumiem jego misję. Jest szefem OZZL, więc reprezentuje czysto partykularne interesy lekarskiej grupy zawodowej. Jego zadaniem jest tworzyć takie pozycje negocjacyjne, aby eskalując żądania uzyskać kolejny krok do przodu na drodze do kolejnej poprawy sytuacji materialnej grupy zawodowej, którą reprezentuje. Niech Pan wybaczy Doktorze, ale nie różni się Pan od innych przywódców związkowych. Wypada to nie tylko rozumieć, ale i szanować. Czy ten przywódca nazywa się Duda, Bukiel czy Goździkiewicz.
Szanuję jego misję nawet wtedy, kiedy używa retorycznych chwytów o kapralskich wynagrodzeniach lekarzy – oficerów służby zdrowia. Wątpliwości budzą się dopiero wtedy, kiedy zaczynam czytać komentarze na forach internetowych. Oczywiście fora internetowe rządzą się swoimi prawami, wśród których prawo do trollingu także jest niezbywalne. Niestety mogę także porównywać je z opiniami głoszonymi przez lekarzy np. w zakładach, w których miałem okazję pracować i muszę przyznać, że w sporej części nasza grupa zawodowa zaczyna żyć w jakiejś wirtualnej czasoprzestrzeni; z poczuciem własnej krzywdy i nadwartościowywaniem swojej grupy zawodowej względem innych mieszkańców kraju.
Nie podlega żadnej dyskusji, że zawód lekarza jest zawodem specjalnym; wymaga on kwalifikacji, także moralnych, które przekraczają kwalifikacje większości innych zatrudnionych. Nie mam zamiaru także negować faktu, że we wszystkich normalnych krajach lekarze zarabiają istotnie więcej niż w większości pozostałych zawodów. Jednak nie do przyjęcia jest postawa, że lekarzowi się należy niezależnie od wszelkich okoliczności. To samo dotyczy głośnego ostatnio sporu o finansowanie rezydentur, w kontekście propozycji zwracania ich kosztów w razie niepodjęcia pracy w sektorze publicznym po ich zakończeniu.
Żyjemy i pracujemy w źle zorganizowanym i mocno niedofinansowanym systemie opieki zdrowotnej. Szpitale i przychodnie z pozyskiwanych pieniędzy z Narodowego Funduszu Zdrowia muszą utrzymać infrastrukturę, zakupić leki i wynagradzać wszystkich swoich pracowników. Można oczywiście przyjąć postawę, że to nie jest nasz problem. Można jednak wspólnie walczyć o reformę tego bałaganu i zwiększenie publicznych nakładów na system.
Polityka walki o własne interesy nie prowadzi zwykle do globalnego sukcesu. Walczymy o wyceny poszczególnych procedur medycznych doprowadzając do sytuacji, kiedy kwitną ośrodki kardiologii interwencyjnej, jednocześnie zapewniając lukratywne wynagrodzenia pracownikom, zaś podupadają oddziały internistyczne, które nie są w stanie zabezpieczyć środków na wynagrodzenia nawet w skromnej wysokości. Żądamy zwiększenia wynagrodzeń w szpitalach, a potem ogłaszamy, że zwalniamy się z pracy (jak ostatnio w Częstochowej), ponieważ nie mamy warunków pracy pozwalających na jej bezpieczne wykonywanie. Młodzi lekarze twierdzą, że nauka za publiczne pieniądze nie stwarza żadnych zobowiązań po ich stronie. Politycy, którzy jak zwykle mają cały system w nosie, zaś do zaoferowania nam mają tylko puste frazesy i pozorne działania, chętnie napuszczają na lekarzy opinię publiczną w myśl zasady divide et impera. Czy to podejmując pozorną debatę o Kodeksie Etyki Lekarskiej, czy wskazując na zamożność niektórych spośród nas, czy wręcz wysyłając wszystkich w kamasze. Nie będę już pisał o tym, co o przywilejach grupowych lekarzy sądzą pracujące z nimi pielęgniarki i inni pracownicy, bo i po co.
Odpowiedź na pytanie, czy lekarzom w Polsce jest tak źle dał ostatnio dr Konstanty Radziwiłł, informując jak bardzo w ostatnich latach spadła emigracja lekarzy. O ile w 2004 roku o zaświadczenia umożliwiające podjęcie pracy za granicą występowało ok. 2000 lekarzy, to obecnie ta liczba nie przekracza 200. A przecież rynek pracy w UE cały czas dla Polaków jest otwarty. Więc już tak chętnie za granicę nie wyjeżdżamy.
Problem jest zupełnie inny. Na opiekę zdrowotną przeznaczamy znacznie mniej niż inne rozwinięte kraje, na dodatek niesprawiedliwie rozkładając obciążenia pomiędzy płatników składek. Jest nas – lekarzy - za mało, o ok. 30% mniej niż średnio w krajach OECD, co sprawia że zwłaszcza młodzi lekarze pracują często ponad siły. Nie mając spójnych systemów informatycznych jesteśmy obciążani dodatkową pracą radośnie mnożoną przez biurokratyczną hydrę. A przede wszystkim tkwimy po szyję w piekiełku stworzonym przez system, w którym nawzajem okładamy się po głowach.
Czy może nas uzdrowić rynek i prywatyzacja? Na pewno nie w dziki sposób. Ostatnio kraj obiegła tryumfalna informacja, że wielki koncern Amazon przenosi swoje centra logistyczne do Polski, tworząc ponoć 15 tysięcy miejsc pracy. Znacznie ciszej przyznano, że 60% z tych miejsc do praca okresowa przed świętami. Nic już nie powiedziano, że centra te są przenoszone z Niemiec z powodu strajku płacowego. Nie przeniesiemy co prawda naszych szpitali i przychodni na Ukrainę, żeby było taniej, ale niech to będzie wskazówką, jak prawdziwy rynek działa.
Szanujmy więc nasz system publiczny, umiejętnie go modyfikując i usprawniając. Walczmy razem, także z pacjentami, aby był on finansowany w stopniu umożliwiającym jego sprawne działanie. Popatrzmy czasem na niego, jak na rzecz wspólną. Szanujmy na koniec siebie nawzajem. Że to może idealizm? No i co z tego.
A może to rozmowa o nas i o społeczeństwie obywatelskim? A może tylko jestem zmęczony.