Trudno obecnie przewidzieć, jak to (pandemia koronawirusowa) długo potrwa. Jeśli krótko, to po „wylizaniu ran” będziemy mogli szybko wrócić do wcześniejszego systemu ochrony zdrowia: świadczeniodawców i świadczeniobiorców.
Jeśli dłużej, a zwłaszcza jeśli sprawy w Polsce rozwiną się tak, jak we Włoszech lub Hiszpanii to z systemu quasi ubezpieczeniowego będziemy musieli wrócić do systemu zaopatrzeniowego, czyli do systemu służby zdrowia: lekarzy, pielęgniarek i pacjentów.
O ile w systemie ubezpieczeniowym szpital czy poradnia działa jako podmiot gospodarczy, a jego funkcjonowanie opiera się na tym co zarobi, to w systemie zaopatrzeniowym jest inaczej. Szpital lub poradnia ma za zadanie zabezpieczyć określone potrzeby określonej liczby ludzi: przypisanego mu rejonu. Dostaje określone środki i ma za zadanie w ich ramach zrobić ile się da. Polska służba zdrowia stworzona praktycznie od zera w PRL do 1999 roku działała w systemie zaopatrzeniowym.
W systemie ubezpieczeniowym „kot” jest oceniany przez pryzmat tego, czy się bilansuje, w systemie zaopatrzeniowym przez pryzmat tego, jak wydajnie łapie myszy.
Problem polega na tym, że minęło 20 lat i obecni menedżerowie - 40-latkowie, często prawnicy, księgowi nigdy w życiu ani nigdy tak nie pracowali, ani nawet nie widzieli systemu zaopatrzeniowego, systemu quasi wojennego. Nigdy nie widzieli niczego poza NFZ i JGP. Nie jest to oczywiście zarzut, ale opisanie faktu. Dotyczy to zresztą także wielu wspomagających ich ekspertów. Przede wszystkim nikt ich nie uczył tego, jak ma działać szpital jako narzędzie do rozwiązywania określonego problemu zdrowotnego, a szczególnie problemu takiego, jak epidemia.