Czy historie opowiadane przez pacjentów, w których przedstawione są przypadki osób, które zostały przyjęte do szpitala dopiero po osobistym kontakcie z lekarzem lub ordynatorem danego oddziału są prawdzie, czy może pacjenci wysysają je z przysłowiowego palca?
Dlaczego w niektórych szpitalach w całej Polsce są oddziały, czy kliniki na które wstęp mają w większości przypadków „prywatni” pacjenci lekarzy tam zatrudnionych? Czemu pacjent, który trafia do szpitala z tzw. „ulicy” często zderza się z odmową przyjęcia, albo jeśli już tam trafi, z pochyloną głową musi pogodzić się z bezdusznymi oszczędnościami, które uniemożliwiają dokładną diagnostykę i właściwe leczenie. W tym samym czasie leżący na "lepszej" pacjent jest wręcz dopieszczany, bo jak mówi po cichu szpitalny personel - to „pacjent szefa”.
Zarówno pacjenci jak i lekarze w towarzyskich rozmowach często poruszają wyżej przedstawiony problem. W niektórych krajach rozwiązano go szybko - dając lekarzom do wyboru, czy chcą pracować w szpitalu publicznym, czy wybierają pracę w prywatny sektorze. W innych państwach pracujący w placówkach państwowych mają zakaz pracy w innych miejscach, bo jest to traktowane jako działanie na szkodę szpitala. Jak jest w Polsce wszyscy dobrze wiemy. Nie jest tajemnicą, że szpitalne SOR-y, czy oddziały bywają wykorzystywane do przeprowadzenia kosztownej, często nie do końca medycznie uzasadnionej diagnostyki. W tym samym czasu, właśnie z tego powodu inni, ci "mniej obrotni" są pozbawiani szansy na przysługujące im leczenie.
Do napisania tekstu zainspirowały mnie rozmowy z pacjentami, kolegami po fachu, ale ostatecznie decyzję o przelaniu problemu na ekran komputera i podzielnia się z Państwem przypieczętowała historia jednego z moich pacjentów.
Kilka dni temu na wizytę kontrolną trafił do mnie pacjent, który miał niewyjaśnione problemy z wątrobą. Z uwagi na brak poprawy jego stanu zdrowia po zastosowanym leczeniu podjąłem decyzję o konieczności hospitalizacji. Dodatkowym czynnikiem przemawiającym za koniecznością diagnostyki w warunkach szpitalnych, było to, że młody człowiek zaczął zgłaszać pobolewanie w okolicy wątroby, a wykonane na jego koszt usg brzucha i badania laboratoryjne wskazywały znaczne powiększenie i cechy uszkodzenia narządu. Niestety dotychczas wykonane przez chorego badania nie wyjaśniły przyczyny uszkodzenia wątroby, zaś bardziej szczegółowa diagnostyka wiązała się z koniecznością wykonania wielu dodatkowych, niekiedy dość kosztownych badań na których chorego po prostu nie było stać. Pacjent posiadał aktualne ubezpieczenie zdrowotne, a więc w świetle obowiązujących przepisów należała mu się bezpłatna opieka szpitalna, zaś jego pogarszający się stan i niepokojące wyniki zleconych badań uzasadniały potrzebę hospitalizacji i szybkiego wyjaśnienia problemu. Oczywiście, w wyniku dotychczas przeprowadzonej diagnostyki ambulatoryjnej i szczegółowo zebranego wywiadu lekarskiego zostały wykluczone najczęstsze przyczyny uszkodzenia narządu, takie m.in. jak spożywanie alkoholu, czy innych substancji lub leków mogących działać toksycznie na wątrobę. Pacjent również wykonał część badań wirusologicznych, które wykluczyły WZW, jako przyczynę złych wyników badań i towarzyszącym im dolegliwości. W związku z powyższym Pacjent otrzymał skierowanie do Kliniki Gastroenterologii, gdzie jak miał nadzieję - dzięki dodatkowej diagnostyce otrzyma należącą mu się pomoc i stosowne leczenie.
Jakież było moje zdziwienie, gdy dzień później otrzymałem maila, w którym chory poinformował mnie, że gdy zgłosił się do Kliniki otrzymał informację, że może „zapisać się na około kwiecień – maj”, czyli najszybciej za około ...trzy miesiące. Otrzymał również wskazówkę, aby "...jednak udać się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego ze skierowaniem (które czytelnie wystawione było do w/w Kliniki) i wynikami, wtedy lekarz dyżurny zadecyduje co dalej.” Po chwili oczekiwania w SOR, jak napisał w mailu „Pani poinformowała mnie, że niestety, ale nie ma wolnych miejsc w szpitalu.”Choremu oczywiście nie zaproponowano dalszej drogi postępowania i nie wyznaczono żadnego terminu hospitalizacji.
Powyższa historia pokazuje jak bywają traktowani pacjenci potrzebujący diagnostyki i leczenia w szpitalu. Jest ona również dowodem na to, że część osób zatrudnionych w szpitalach nie zna lub celowo nie przestrzega obowiązujących procedur, nie ponosząc za to kompletnie żadnych konsekwencji. Coraz większa liczba historii zasłyszanych od pacjentów oraz znajomych kolegów lekarzy utwierdza nas w tym, że do niektórych szpitalnych oddziałów można dostać się jedynie mając skierowanie od lekarza zatrudnionego wyłącznie na danym oddziale, a najlepiej od samego szefa oddziału lub kliniki.
Wyjątkowo w powyższym przypadku jestem pewien, że pani profesor pełniąca obowiązki kierownika Kliniki o niczym nie wiedziała, bo osobiście znając jej wzorowe podejście do pacjentów dowiadując się o całej sytuacji z pewnością byłaby mocno zdenerwowana. Niestety są szpitale, gdzie takie sytuacje dzieją się za cichym przyzwoleniem, a niekiedy wręcz nakazem szefa. Więcej na ten temat można poczytać wchodząc na medyczne portale, gdzie najczęściej młodzi lekarze dzielą się publicznie swoimi przemyśleniami.
Tajemnicą Poliszynela jest fakt, iż niektóre oddziały szpitalne, czy kliniki w publicznych szpitalach w wielu miejscach w Polsce traktowane są jak prywatne folwarki i wstęp do nich mają głównie pacjenci z prywatnych gabinetów lekarzy tam zatrudnionych.
Bynajmniej nie należę do przeciwników tego, by pracujący na danym oddziale lub w klinice w razie uzasadnionej medycznie potrzeby kierował swojego pacjenta na diagnostykę i leczenie, ale nie może być mowy o sytuacjach, kiedy wstęp do szpitalnego oddziału lub kliniki celowo blokowany jest dla innych chorych, którzy wymagają pilnej diagnostyki i leczenia. Na takie łamanie prawa nie może być zgody. Uczciwi lekarze, a takich przecież nie brakuje, na równie traktują wszystkich pacjentów, ale w naszym środowisku, jak w każdym innym zdarzają się i "czarne owce".
Osobiście pamiętam, jak kiedyś dyżurując w SORz-e wielokrotnie byłem świadkiem, jak poproszeni na konsultację lekarze dyżurni jednej z klinik uparcie odsyłali z kwitkiem rzeczywiście wymagających diagnostyki szpitalnej pacjentów. Zaś w jeden, zwykle ten sam dzień tygodnia, kiedy ich szef przyjmował w prywatnym gabinecie, panie pielęgniarki rejestrujące pacjentów miały bardzo dużo pracy. Jak doskonale wiemy, takie sytuacje mają miejsce w wielu szpitalach w Polsce.
Jak zatem zgodnie z literą prawa powinien zostać potraktowany pacjent, który ze skierowaniem od lekarza zgłasza się do szpitala? Czy szpital może odmówić mu przyjęcia? Tak, ale tylko w sytuacji, gdy jej stan nie zagraża jej zdrowiu lub życiu oraz nie wymaga natychmiastowej pomocy, wówczas placówka może odmówić jej przyjęcia.
Ale tutaj mała i dość istotna uwaga – Pacjent powinien być wpisany na listę osób oczekujących w kolejce medycznej, a świadczeniodawca ma obowiązek odnotować jego dane, rozpoznania oraz wskazać mu termin przyjęcia na leczenie. Zaś w przypadku, gdy w trakcie oczekiwania pogarsza się stan zdrowia chorego przysługuje mu ustalony przez szpital nowy termin.
Dlaczego zatem w Klinice do której zgłosił się młody mężczyzna nie odnotowano faktu jego obecności i nie uzasadniono na piśmie odmowy przyjęcia? Dlaczego mimo wskazań do diagnostyki w szpitalu nie został do niej zakwalifikowany? Czemu dyżurny lekarz SOR do którego został odesłany pomimo prawnego obowiązku nawet nie zbadał go, nie założył stosownej dokumentacji, tylko stwierdził, że w chwili obecnej nie ma miejsc w szpitalu? Czy ci wszyscy ludzie nie mają świadomości, że na całej linii złamali prawo i w najgorszym przypadku mogliby odpowiadać w sądzie za narażenie zdrowia i życia pacjenta. Czy te postawy wynikają z ich niewiedzy, buty, poczucia bezkarności, zbyt miękkiej ręki szefa, czy może są jedynie wynikiem przepracowania?
Opisana sytuacja nie jest niestety jednostkową. Jak opowiadają chorzy, co bardzo zasmuca - często jedyną przepustką do leczenia w szpitalu jest wizyta w prywatnym gabinecie, najlepiej u samego ordynatora, który w stawce za wizytę jak mówią pacjenci umieszcza nieformalną stawkę za przyjęcie na oddział. Na szczęście są również miejsca, w których każdy chory traktowany jest tak samo, choć coraz częściej jesteśmy świadkami patologii, która w żadnym wypadku nie powinna mieć miejsca i dla której nie można znaleźć żadnego usprawiedliwienia.
Czy zatem konieczne jest, by każdy pacjent, który spotkał się z nieuzasadnioną odmową przyjęcia kierował skargę do dyrektora szpitala i do oddziału wojewódzkiego NFZ? Ci bardziej świadomi wiedzą, że mogą powiadomić nie tylko dyrektora placówki i NFZ, ale także skierować skargę do organu sprawującego nadzór nad szpitalem, jak i do rzecznika praw pacjenta. Zaś w przypadku poniesienia szkody w postaci pogorszenia stanu zdrowia mają możliwość skutecznego dochodzenia zadośćuczynienia na drodze sądowej. Jednak Ci bardziej świadomi, aczkolwiek zwykle nieliczni, nie dadzą się odesłać ze szpitala z przysłowiowym kwitkiem.