Chodzi o słowo „borelioza”, a całe zamieszanie dotyczy Australii.
Coraz więcej mieszkańców tego kraju twierdzi, że choruje na to schorzenie. Powstają grupy wsparcia i towarzystwa pacjenckie zrzeszające osoby rzekomo dotknięte tym groźnym schorzeniem. Chorzy domaga się terapii zgodnej ze światowymi standardami – czyli długotrwałego podawania antybiotyków.
Problem w tym, że borelioza w Australii nie występuje. Albo – raczej nie występuje, bo nie ma co do tego 100-proc. zgody. Rozpoznaje się ją co prawda u niektórych chorych, ale osoby te najprawdopodobniej zaraziły się podczas podróży do Europy lub Ameryki Północnej.
Na kontynencie australijskim żyją jednak kleszcze. I to wiele gatunków, w tym takie, które są zdolne do przenoszenia powodującej chorobę bakterii Borrelia. Jednak – jak podaje strona Ministerstwa Zdrowia Nowej Południowej Walii – w Australii nie znaleziono do tej pory kleszczy zainfekowanych tymi mikroorganizmami.
Nie oznacza to jednak, że ich ugryzienia są obojętne dla zdrowia. Wręcz przeciwnie – często, zwłaszcza u dzieci, wywołują porażenie kleszczowe (paralysis ixodica), reakcje alergiczne oraz nie do końca zdefiniowany zespół objawów określany nieformalnym mianem „choroba boreliozopodobna” (ang. Lyme-like illness). Dotknięci nią pacjenci skarżą się na różnorodne konstelacje objawów, w tym: bóle głowy, długotrwałą gorączkę, przewlekłe zmęczenie, bóle mięśni i stawów.
Przypomina to obraz boreliozy, ale nią nie jest. Nie wiadomo, co powoduje te objawy, nie wiadomo też, jak je leczyć. Presja ze strony chorych, aby traktować ten zespół jak boreliozę i leczyć go za pomocą antybiotyków – jest coraz większa. Jednak, jak podkreślają specjaliści, stosowanie antybiotyków w takich przypadkach może tylko zaszkodzić – zarówno samemu pacjentowi, jak i – pośrednio – całej populacji, przyczyniając się do wzrostu lekooporności bakterii.
Sprawą zajęły się australijskie władze. Senacka komisja (Community Affairs References Committee) wydała na początku listopada raport zbudowany wokół epidemiologicznej oceny częstości występowania chorób odkleszczowych w Australii. W raporcie zawarto 12-puntkowe rekomendacje, wśród których znalazło się m.in. zalecenie zwiększenia środków publicznych przeznaczanych na badania nad chorobami przenoszonymi przez kleszcze.
Uwagę mediów zwrócił punkt 9 rekomendacji, który mówi o tym, że należy konsekwentnie stosować podejście ukierunkowane na pacjenta, które koncentruje się na indywidualnych objawach, a nie na nazwie jednostki chorobowej. W rozmowie z pacjentem należy zrezygnować ze używania określeń takich jak „przewlekła borelioza”, „choroba boreliozopodobna” i podobnych zawierających słowo „borelioza”.
Australijskie Ministerstwo Zdrowia w pełni się z tym zgadza. Resort określił słowo borelioza (i pokrewne) jako mylące i nieprzydatne w rozmowie z pacjentem.
Ministerstwo zdaje sobie sprawę, że nie ma obecnie dobrej alternatywy, proponuje więc stosowanie terminu Debilitating Symptom Complexes Attributed to Ticks – DSCATT (w wolnym tłumaczeniu: zespoły wycieńczających objawów związanych z ukąszeniem przez kleszcze). Istotne jest tu zastosowanie liczby mnogiej („zespoły”), wszystko wskazuje bowiem na heterogenną patogenezę „choroby boreliozopodobnej”.
Źródła: OutbreakNewsToday / ABC.net.au / health.nsw.gov.au