Ustawa o jakości w opiece zdrowotnej i bezpieczeństwie pacjenta to temat, który towarzyszy nam już od dłuższego czasu. W Sejmie prace nad nią zostały wstrzymane w lutym. Wrócą , jak zapowiadają posłowie, „może w marcu, a może w kwietniu”. Jak to odbija się na bezpieczeństwie pracy lekarzy i leczenia pacjentów?
Prace nad ustawą o jakości przypominają telenowelę. Są szybkie zwroty akcji, ustawa najpierw ma przejść, potem się okazuje, że ma jednak nie przejść… W trakcie prac legislacyjnych składane są poprawki chyba do każdego artykułu. Faktem jest niewątpliwie to, że do Sejmu trafił projekt ustawy, który jest niedopracowany i wymagał licznych poprawek. Zgłaszał je również samorząd lekarski. Projekt, który jest na stole, nie tylko nie wyczerpuje nadziei środowisk medycznych, ale i tego, czemu ta ustawa powinna służyć. Liczymy na to, że prace nad nią będą przedłużone, a tak naprawdę – że wróci do Ministerstwa Zdrowia i tam będzie poprawiana.
Z punktu widzenia lekarzy wymaga ona poprawek, czy napisania od nowa? Lekarze przedstawili swoją propozycję tej ustawy.
Chcielibyśmy, żeby źli lekarze mogli być karani za zaniedbania, a dobrzy lekarze nie musieli się niczego obawiać w momencie, gdy dojdzie do zdarzenia niepożądanego, albo niedającego się przewidzieć powikłania. Ustawa, która jest dzisiaj na stole, idzie w zupełnie innym kierunku. Wyobraźmy sobie lekarza, który nie wychodzi do pacjenta, bo mu się nie chce, ale zgłasza ten fakt do rejestru zdarzeń niepożądanych. Według ustawy ministra zdrowia, taki lekarz może liczyć na maksymalne złagodzenie kary. Zupełnie nie zgadzamy się z takim podejściem. Z drugiej strony, dobry lekarz, który się myli, i tak trafia do prokuratury i sądu. Nie mobilizuje się go do tego, żeby się uczył, a szpital stał się bezpiecznym miejscem.
Nasz projekt ustawy idzie w zupełnie inną stronę. Mówimy wprost: jeżeli błąd jest rażący, niewymagający wiedzy specjalnej, to lekarz powinien podlegać prokuraturze, sądowi i bezwzględnemu karaniu. Jeżeli lekarz jest dobry i dochodzi do zdarzenia niepożądanego, to należy znieść odpowiedzialność karną. Dzięki temu takie zdarzenie będzie przeanalizowane, a pacjent jak najszybciej otrzyma rekompensatę. Nasza ustawa służy dobrym lekarzom, a karze złych. Ministerialna ustawa o jakości nie przystaje do standardów Europy Zachodniej. Lekarze nie mogą być zagrożeni sankcjami za to, że będą zgłaszać zdarzenia niepożądane.
Ważnym wątkiem w dyskusji o tej ustawie jest właśnie reguła no fault, która ma zachęcać lekarzy do zgłaszania takich zdarzeń.
Jeżeli system zgłaszania zdarzeń niepożądanych będzie upośledzony już na wczesnym etapie, to nie będziemy mieli się z czego uczyć. Myślę, że wielu politykom, którzy nie są lekarzami, brakowało do tej pory wyobrażenia, jak wyglądają codzienne dylematy w pracy lekarza. Z tego powodu rozpoczęliśmy kampanię „Ratowanie życia to nie przestępstwo”. Nagraliśmy film z udziałem aktorów, takich jak Katarzyna Dąbrowska i Tomasz Kot, po to, żeby pokazać, że lekarze, zamiast myśleć o dobru pacjenta, często muszą myśleć o tym, czy są bezpieczni z prawnego punktu widzenia. To totalne zaprzeczenie temu, czego byliśmy uczeni na studiach.
Kampania jest też chyba sposobem na dotarcie do społeczeństwa, po przecież to pacjentów głównie dotyczy cała ta sprawa.
Tak, zwłaszcza, że zaledwie garstka lekarzy ostatecznie trafia do sądu, a jeszcze mniej jest skazywanych. Uruchamia się wielki aparat, żeby rozpoczynać sprawy prokuratorskie, które potem kończą się uniewinnieniem. To marnotrawstwo pieniędzy, zasobów i czasu lekarzy. Jednocześnie tworzy się specyficzna atmosfera. Studenci, z którymi mam zajęcia podkreślają, że chcieliby wchodzić do systemu, ucząc się wcześniej jak mają leczyć ludzi. Tymczasem, będąc na szóstym roku studiów, mówią, że przez ostatnie trzy lata uczyli się, jak zachować bezpieczeństwo prawne. To młodzi ludzie, pełni ideałów, którzy nie chcą być traktowani jak przestępcy. Ginie w tym wszystkim misja, powołanie i radość z wykonywania zawodu.
Przestępstwem nie jest leczenie, nie jest przestępstwem też ordynowanie leków, a tymczasem mamy do czynienia z głośną ostatnio sprawą zakwestionowania refundacji na jedno z mlek modyfikowanych u części pacjentów. W efekcie – niektórzy lekarze mają do zapłacenia ogromne sumy. Ministerstwo Zdrowia zapowiada, że opracuje mechanizm automatycznego przypisywania poziomu odpłatności za dany lek. Czy trzeba było z tym czekać aż do teraz?
Doszło do sytuacji kuriozalnej. Narzucono na nas obowiązki administracyjne, których nie chcieliśmy i przeciwko którym protestowaliśmy, a teraz jeszcze za wykonywanie tych obowiązków się nas karze. Chcemy leczyć i brać pod uwagę kwestie medyczne, a kazano nam się uczyć „refundologii”. Doszło do absurdu. Ustawa refundacyjna w tym kształcie obowiązuje już od kilku lat. Od początku jej istnienia domagaliśmy się, żeby tę część przerzucić na administrację lub narzędzia teleinformatyczne. Myślę, że dziś technologia pozwala już na to, by lekarz postawił diagnozę, a system sam na podstawie wieku, płci i kodu choroby dobierał refundację. W piśmie do Najwyższej Izby Kontroli zwróciliśmy też uwagę na to, że brak takiego systemu naraża skarb państwa na straty. To kilka milionów złotych rocznie. Nie powinniśmy w ogóle myśleć o refundacji preparatów i nigdy tego nie chcieliśmy. Powinno to być jak najszybciej z nas zdjęte.
A dziś realia są takie, że jeden lekarz wypisze lek na ryczałt i pacjent zapłaci na przykład 3,20 zł. Inny lekarz, obawiając się cofnięcia refundacji, wypisze temu samemu człowiekowi lek pełnopłatnie, a pacjent zapłaci na przykład 180 zł.
I bardzo często w gabinecie dochodzi na tym tle do dyskusji. Tymczasem jest to w bardzo dziwny sposób skonstruowane pod względem prawnym. Lekarze mają płacić za nienależną refundację, ale przecież tak naprawdę te pieniądze otrzymał pacjent. Ten system jest bardzo niesprawiedliwy. Nie wzbogaciliśmy się na tym, że daliśmy komuś lek za trzy złote, a mamy zwracać pieniądze, czyli tak naprawdę kupować go naszym pacjentom. System jest głębokim nieporozumieniem. Bardzo dobrze, że ministerstwo wreszcie odpowiedziało na nasze apele i na walkę środowiska o to, by automatyzować ten system. Zobaczymy, co wyniknie z prac zespołu, ale jestem dobrej myśli. Najwyższy czas, byśmy przestali rozmawiać o refundacji.
Pozostaje jeszcze kwestia samego kształcenia lekarzy. Wiemy, że kadra się starzeje, wiemy, że część lekarzy wybiera emigrację. Pytanie, czy dobrą drogą jest uruchamianie kierunku lekarskiego na kolejnych uczelniach niemedycznych i zwiększanie limitu przyjęć.
Należy kształcić kadrę medyczną w warunkach uniwersyteckich. Po pierwsze, lekarz uczy się poprzez doświadczenie. Musimy w trakcie studiów pracować w szpitalach o wysokim stopniu referencyjności, bo tam trafiają pacjenci wymagający pomocy wysokospecjalistycznej. Student może więc zobaczyć i takiego pacjenta, i całą jego diagnostykę oraz leczenie. Zostaje mu to w głowie na całe życie, nawet jeśli potem pracuje w szpitalach o niższym stopniu referencyjności. Po drugie, lekarz powinien być kształcony w miejscu, w którym może obserwować, jak tworzy się naukę na dobrym poziomie. Protestujemy przeciwko uczelniom, które kształcą na poziomie zawodowym i nigdy nie miały nic wspólnego z medycyną. To pójście na ilość, a zupełnie nie na jakość. Odbije się to najpierw na studentach, a potem na pacjentach.
Ale szef resortu zdrowia mówi, że wszyscy przecież podlegają takiemu samemu testowi, czyli Lekarskiemu Egzaminowi Końcowemu. To wystarczy?
Moim zdaniem, szef resortu zdrowia zapomina o tym, że ten egzamin jest przeprowadzany z bazy pytań. Nie jest to żaden wyznacznik tego, czy ktoś jest lekarzem, czy nie. LEK nie weryfikuje też tego, jak ktoś opanował sposób leczenia. To sprawdzian wiedzy i mógłbym się z panem założyć, że jeśli będzie się pan przez miesiąc uczył tej bazy pytań, to pewnie zdałby pan taki egzamin. LEK jest ważny, ale jego forma powinna ulec zmianie.
Dziękuję za rozmowę.