Pomoc niesiona w krajach trzeciego świata, w strefach wojen i katastrof, pozostanie zawsze kroplą w morzu potrzeb. Na dodatek oblicza się, że 80 proc. środków nigdy nie zostaje z różnych powodów wykorzystanych. Rodzi się pytanie, jak działać skuteczniej, by w świetle kamer nie wyrzucać pieniędzy w błoto.
Obserwując świat z własnej, spokojnej skądinąd perspektywy, można odnieść wrażenie, iż problem wojen, katastrof czy klęsk humanitarnych stanowi bardzo realny, ale jednak odległy element otaczającej nas rzeczywistości. Dotyczy to nie tylko percepcji wydarzeń, ale także pewnej perspektywy zawodowej. W całym tragizmie toczących się wypadków, w ostatnim dwudziestoleciu naszej historii największe i najstraszniejsze z katastrof niosły ze sobą śmierć zazwyczaj kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Oczywiście nie umniejsza to w żadnym stopniu wagi tych zdarzeń ani wysiłku wkładanego w ratowanie ofiar. Równocześnie jednak na świecie doszło do ogromnej liczby tragicznych zdarzeń, w których śmierć ponosiły dziesiątki, a nawet setki tysięcy ludzi.
Niezależnie od geografii konfliktów, katastrof czy też klęsk żywiołowych Polska, podobnie jak i wiele innych krajów, w mniejszym lub większym stopniu jest w nie zaangażowana. Zasady medycyny ratunkowej oraz medycyny katastrof mają swoją bogatą literaturę, procedury i liczne „lessons learned”. Pozostaje jednak otwarte pytanie: Czy zasady i standardy świata zachodniego są możliwe do przeniesienia i zastosowania w krajach ubogich i słabo rozwiniętych? Naturalnym odruchem każdego, kto znajdzie się w otoczeniu przytłaczającego widoku tłumów poszkodowanych, wzmaganego zazwyczaj tragicznym obrazem warunków życia i stosów zwłok, jest chęć okazania jak najdalej idącej pomocy. W przypadku klęsk o znacznym zasięgu należy jednak mieć świadomość, iż pomoc ta i tak dotyczyć będzie jedynie bardzo małej grupy potrzebujących.
Niestety, doświadczenia działań po trzęsieniach ziemi, np. w Indiach, Iranie czy też na Haiti, pokazują, iż brak odpowiedniego zaplecza w państwach dotkniętych kataklizmem może całkowicie niwelować wszelkie wysiłki. W takich wypadkach bezradnością wykazują się także międzynarodowe struktury i agendy ONZ czy też Czerwonego Krzyża i Półksiężyca. Stawia to organizacje i osoby niosące pomoc w obliczu całkowitego chaosu oraz często w znacznym zagrożeniu ich bezpieczeństwa. Nieco inaczej sytuacja wygląda w państwach o wysokim poziomie organizacji bezpieczeństwa wewnętrznego. Przykładem mogą być trzęsienia ziemi w Turcji w 1999 roku, gdzie struktury państwa były w stanie zagospodarować pomoc i zapewnić bezpieczeństwo.
Co jest potrzebne?
Licznie powstające w ostatnich latach analizy pokazują dwa istotne aspekty międzynarodowej pomocy w sytuacji dużych katastrof. Po pierwsze, jest to nacisk na pomoc o charakterze działań poszukiwawczo-ratowniczych, po drugie, zbyt mała uwaga poświęcana komponentowi pomocy medycznej oraz jego słaba organizacja. Nie umniejszając roli psów ratowniczych oraz strażaków, trzeba stwierdzić, że faktyczna wartość tej pomocy ma raczej znaczenie medialne. De facto liczą się jedynie najsprawniejsze grupy, osiągające swoim własnym transportem i logistyką dowolne miejsce na ziemi w czasie do 24 godzin. Takie możliwości mają obecnie Francja, USA, Rosja, Niemcy czy Izrael, ale niestety – Polska do tej grupy nie należy (nie wynika to z braków sprzętowych ani wyszkolenia, lecz z realnego braku możliwości transportowych).
Jednak ciągłe wysyłanie grup typu SAR stało się pewną formą rywalizacji poszczególnych rządów – kto szybciej, więcej itd. Niestety, zupełnie inaczej rzecz wygląda w przypadku pomocy medycznej, bo nie jest ona równie medialna i nie posiada tak silnego wsparcia – ani poprzez kraje wysyłające, ani poprzez przedstawicielstwa organizacji międzynarodowych na miejscu. Zaledwie kilka krajów w ramach swojej pomocy wykorzystuje grupy medyczne i szpitale polowe. Większość jednak odbywa się na zasadzie pracy wolontariuszy i działania organizacji NGO, jak na przykład Lekarze bez Granic.
Problemy działań medycznych
Pierwszym aspektem jest oczywiście reagowanie na bezpośrednie następstwa tragicznego zdarzenia. Należy jednak pamiętać, iż prowadzone są one często w stosunku do osób, które nigdy wcześniej nie miały do czynienia z systemem opieki zdrowotnej, i że nie mają one szans na żadną kontynuację leczenia. Dyskusyjna pozostaje także kwestia, czy osoba będzie przyjmowała w określony przez nas sposób leki, które dostanie do ręki.
Jedną z lekcji wyniesionych z działań na Haiti (a także w Afganistanie) jest konieczność bardzo ostrożnego podejścia do leczenia operacyjnego, a zwłaszcza powszechnego stosowania stabilizatorów zewnętrznych. Brak realizacji zaleceń, powikłania infekcyjne oraz wreszcie brak możliwości ich usunięcia powodują często, iż skutek ich całkowicie poprawnego założenia staje się początkiem tragedii pacjenta.
Podobne dylematy dotyczą kwestii intensywnej terapii czy zastosowania leczenia przewlekłego. Musimy mieć świadomość, iż „tam” jesteśmy jedynie gośćmi i być może po naszym odjeździe pacjent nie ujrzy nigdy innego lekarza.
Gdzie tkwią dylematy?
Decydując się na działanie w strefach wojen czy katastrof, należy na początku uświadomić sobie podstawową zasadę: pomóc jak największej liczbie osób, którym można pomóc. Dylematy wyboru są tu o wiele trudniejsze niż sama segregacja medyczna. Segregacja to często fizyczna bariera bramy, straży ograniczeń w zakresie bezpieczeństwa czy też wreszcie fizycznej możliwości pomocy. Brak akceptacji i chęć pomocy wszystkim zostawią tylko ślad w postaci trwałej frustracji. Kolejną zasadą jest konieczność uświadomienia sobie nieprzyswajalności naszych standardów medycznych w krajach ubogich. Brak świadomości barier często może prowadzić tylko do pogorszenia losu pacjenta, który poza złamaną kończyną będzie dźwigać „wyropiały” implant ortopedyczny.
Często zwrot do najprostszych metod i technik stanowi bardzo dobre rozwiązanie. Wiele doświadczeń wskazuje, że najbardziej pożądaną i kompetentną grupą zawodową wśród wolontariuszy są pielęgniarki; pole dla rozwinięcia działań lekarskich jest często ograniczone. Kolejnym dylematem są prawa religii i kultury. Jakkolwiek byłyby dla nas niezrozumiałe, jesteśmy skazani na podporządkowanie się im w świecie, w którym jesteśmy tylko gośćmi. Niestety, wspomniany brak organizacji zewnętrznej pomocy medycznej jest tylko kroplą w morzu chaosu panującego „na linii”. Inercja organizacji międzynarodowych, brak wiedzy, komunikacji, łączności i koordynacji jest normą. Należy dodatkowo brać poprawkę na panującą w wielu krajach korupcję, co może być zaskoczeniem, gdy od „dobrodzieja darczyńcy” przedstawiciel władz oczekuje „świadectwa rejestracji leku w swoim kraju i szeregu zaświadczeń” lub ekwiwalentu w wymienialnej walucie często niebotycznej wartości (wbrew pozorom w krajach biednych wysokości łapówek są ogromne).
W tym ogólnym chaosie radzą sobie dwie grupy: po pierwsze z krajów „silnych” – zazwyczaj jednostki o charakterze militarnym, niepytające o zgodę, oraz sprawne grupy z organizacji pozarządowych, które bardzo szybko przecierają właściwe szlaki. Polska posiada szereg doświadczeń oraz ludzi i instytucje, które przeszły cały szlak klęsk humanitarnych ostatnich lat. Być może warto, aby dyskutując o tym, jak zorganizować kolejną misję medyczną, zaplanować to zanim staniemy przed kolejną koniecznością improwizacji. Z pewnością warto w tej dyskusji wykorzystać doświadczenie PSP, MSZ, Sił Zbrojnych, ale także rzeszy wolontariuszy i przedstawicieli organizacji pomocowych. Wtedy ich ciężka dotychczasowa praca z całą pewnością nie pójdzie na marne.