Ucieczka do przodu? Ratowanie tego, co się da po niemal ośmiu beznadziejnych dla systemu latach? Próba ogrzania się w blasku autorytetu znakomitego kardiochirurga? Powodów, dla których Ewa Kopacz powołała na stanowisko ministra zdrowia prof. Mariana Zembalę jest pewnie sporo. Wśród nich i taki, że kolejki chętnych na to stanowisko, jak zwykle, nie było.
Fakty, jak wiadomo, dzielą się na medialne i realne. Gdyby prawdą było to, czym żyły media, po dymisji Bartosza Arłukowicza rozgorzałaby pod platformerskim dywanem swoista „wojna buldogów” – o stanowisko ministra zdrowia mieli się bowiem ścierać urzędujący wiceministrowie – Sławomir Neumann i Beata Małecka-Libera. Fakty realne były jednak takie, że żadnej wojny nie było. Sławomir Neumann może i chciałby zostać ministrem, ale sam dobrze wiedział, że Ewa Kopacz nie zaryzykuje nominowania osoby, której media tylko w ostatnich miesiącach kilka razy wyciągnęły mniej lub bardziej niejasne sprawy. Beata Małecka--Libera zaś, skoncentrowana na projekcie ustawy o zdrowiu publicznym, w okresie między dymisjami ministrów a powołaniem nowych, sama była o krok od złożenia dymisji. Prace nad projektem grzęzły w martwym punkcie i przez kilkanaście dni wydawało się, że szanse na jego uchwalenie w tej kadencji są zerowe. Z zewnątrz wchodziło w grę tylko troje kandydatów – każdy z nich miał swoje plusy, i zapewne żaden z nich nie odmówiłby Ewie Kopacz. Ta postawiła na profesora Mariana Zembalę.
Początek urzędowania profesora Zembali na ul. Miodowej nie należał do łatwych. Najpierw trzęsienie ziemi (zapowiedź wprowadzenia tzw. podatku Religi, czyli odprowadzania części składki OC na potrzeby medycyny ratunkowej), następnie – ujawnienie „taśm Zembali”, czyli nagrań rozmów profesora jako konsultanta krajowego z rodzicami dzieci wymagających leczenia za granicą, podczas których prof. Zembala miał namawiać do leczenia za granicą albo na koszt amerykańskiego podatnika, albo za pieniądze zebrane w drodze zbiórki publicznej, tłumacząc, iż NFZ nie może wyłożyć na leczenie jednego dziecka, u którego operacja nie musi się skończyć sukcesem, kilku milionów złotych. Na koniec – wypowiedź na temat strajku pielęgniarek, która tak rozwścieczyła związkowców, że nie tylko „Solidarność” i Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych, ale i inne organizacje związkowe zaczęły się domagać dymisji nowo powołanego ministra. Burza w szklance wody? Po trosze tak. Ale i gorzka lekcja, że przy obecnym poziomie i nastawieniu mediów pozwolenie sobie na swobodną wymianę myśli przed kamerami czy włączonym mikrofonie jest po prostu niemożliwe. Marian Zembala szybko się uczy, burzę przetrwał, a do dziennikarzy trzyma dystans zdecydowanie większy niż w pierwszych godzinach urzędowania.
Ale to wszystko już za nami. Przed nami kilkanaście tygodni urzędowania zrekonstruowanego rządu i ministra zdrowia. O tym, jakich działań można się spodziewać po ministrze Marianie Zembali napisano już niejedno. Jednak pytanie zasadnicze brzmi: co dalej? Bo to nie poprawa pakietu onkologicznego, uchwalenie ustawy o zdrowiu publicznym, wprowadzenie zapisów poprawiających opiekę nad dziećmi i kobietami w ciąży, nawet nie odbudowa dialogu ze środowiskami medycznymi i ekspertami są najważniejszymi zadaniami nowego ministra zdrowia. Nie po to, zaryzykuję tezę, profesor Marian Zembala został ministrem.
Załóżmy przez chwilę, że premier Ewa Kopacz nie przejęła się tym, co minister Bartosz Arłukowicz mówił na zamkniętej, prywatnej imprezie, podczas której został nagrany. Że Arłukowicz jest ministrem do końca kadencji. I co potem? Prawo i Sprawiedliwość ma otwartą drogę, ba – autostradę bez żadnych bramek – do likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia. Nikt, po przegranych z kretesem przez Platformę Obywatelską wyborach, nie stanie ramię w ramię z partią, która przez osiem lat tak reformowała ochronę zdrowia, że zniechęciła do jakiejkolwiek aktywności najbardziej zagorzałych zwolenników systemu ubezpieczeniowego.
Ale Arłukowicz już nie jest ministrem. Przez cztery miesiące żaden minister nie jest w stanie uzdrowić systemu, ale prof. Marianowi Zembali może się udać manewr przerywający oblężenie, manewr szukania sprzymierzeńców w obronie zachowania systemu kontraktowania świadczeń przez płatnika, przeciw pomysłom polegającym na rozdzieleniu pieniędzy na ochronę zdrowia do budżetów wojewodów.
Przekładając to na personalia. O ile jeszcze miesiąc temu, gdy ministrem zdrowia był Bartosz Arłukowicz jako jego najbardziej prawdopodobny następca wymieniany był Bolesław Piecha. Dziś kandydatura Piechy, podobno, zniżkuje. Nie ma jednego, wyraźnego faworyta do tej funkcji, ale – podobno, to wszystko są bardziej doniesienia z kuluarów niż twarde fakty – ani prezydent elekt Andrzej Duda ani kandydatka PiS na urząd premiera nie uważają likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia za sprawę przesądzoną. Co więcej, wydają się sądzić, że cel, jaki chcą osiągnąć – czyli nie tylko poprawę dostępności do świadczeń, ale też dekomercjalizację opieki zdrowotnej, można osiągnąć bez likwidacji publicznego płatnika i że nie warto tracić czasu i energii na powrót do systemu budżetowego. Co więcej, Andrzej Duda musi dobrze pamiętać, jak nieustępliwie przeciw pomysłom likwidacji NFZ walczył w latach 2005 - 2007 prof. Zbigniew Religa. Będzie niezwykle trudno nawiązywać do dziedzictwa ministra Religi, jeśli postulat powrotu do systemu budżetowego nie zostanie osłabiony (lub taktycznie schowany).
Ale pojawiające się na niezbyt długiej liście kandydatów do stanowiska ministra zdrowia nazwiska wydają się potwierdzać „miękką” strategię odnośnie do ochrony zdrowia. Podobno największe szanse na nominację ma w tej chwili Tomasz Zdrojewski, który odpowiadał za sprawy związane z ochroną zdrowia w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kolejne nazwisko może być dużą niespodzianką – propozycję objęcia fotela ministra, jeśli PiS będzie tworzyć rząd, może otrzymać Konstanty Radziwiłł, obecny sekretarz i były prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Konstanty Radziwiłł był jedną z twarzy reformy ochrony zdrowia, wprowadzanej przez rząd Jerzego Buzka i wiele razy wypowiadał się w obronie systemu ubezpieczeniowego. Jeśli rzeczywiście PiS zdecydowałby się na takie posunięcie, oznaczałoby to manewr nieco podobny do tego, zastosowanego w 2005 roku: minister zdrowia spoza partii, z własnym, autorskim programem. To mogłoby się zakończyć sukcesem, pod warunkiem że powtarzając manewr sprzed dekady Prawo i Sprawiedliwość nie powtórzyłoby błędu, jakim było związanie rąk profesorowi Zbigniewowi Relidze przez umieszczenie w jego resorcie „oficera politycznego”, którego zadaniem – tak przynajmniej wyglądało to z zewnątrz – było pilnowanie, by prof. Religa swojego programu (bardzo rynkowego) przypadkiem nie zaczął realizować.
A może ani Zdrojewski, ani Radziwiłł, tylko Stanisław Karczewski, który dość nieoczekiwanie został szefem sztabu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości? Akurat ten wybór może świadczyć, że PiS chce uczynić z ochrony zdrowia jeden z wiodących tematów kampanii parlamentarnej – i trudno się dziwić, bo po pierwsze sprawy zdrowia zawsze mają duży rezonans w opinii publicznej, po drugie (ważniejsze) Platforma Obywatelska na tym polu, mówiąc oględnie, nie ma dużych sukcesów. Ale z naszych informacji wynika, że nawet jeśli Karczewski sprawdzi się jako szef sztabu, nie będzie to oznaczało automatycznie „nagrody” w postaci stanowiska ministra zdrowia. Również dlatego, że wicemarszałek senatu ma dość radykalne poglądy w takich sprawach, jak aborcja i in vitro (czemu zresztą dał wyraz zaraz po uchwaleniu ustawy o metodach leczenia bezpłodności). – Nawet jeśli rzeczywiście będziemy dążyć do zmiany ustawy o in vitro, dalecy jesteśmy od rozpętywania w tej sprawie wojny ideologicznej – słyszę od jednego z bardziej umiarkowanych posłów tej partii. Jarosław Kaczyński doskonale wyczuwa nastroje społeczne – Polacy już nie boją się PiS-u, ale jeśli partia pokaże wyraźny przechył ideologiczny, sytuacja może się zmienić. PiS w głównym nurcie kampanii wyborczej będzie więc unikać tematów takich jak aborcja czy in vitro. – Inaczej możemy stracić część wyborców choćby na rzecz Pawła Kukiza. A tego prezes nie chce, bo nie wyobraża sobie koalicji z silnym Kukizem – zdradza nam polityk PiS-u.
Jesienią może się więc okazać, że nic nie jest przesądzone. Andrzej Duda, już jako prezydent elekt, publicznie zapowiedział, że w sprawach związanych z ochroną zdrowia będzie słuchał głosu ekspertów. Głos ekspertów ma też się liczyć dla profesora Mariana Zembali, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika nie chce się zamykać w swoim gabinecie. Przeciwnie – czas ministrowania kardiochirurga z Zabrza ma być czasem w dużej mierze spędzonym „w drodze”. Nie wszystkim się to podoba. Pojawiają się komentarze, że czas spędzony w podróżach po Polsce lepiej byłoby wykorzystać na przegląd najważniejszych spraw, odziedziczonych po Bartoszu Arłukowiczu i próbę wyprostowania przynajmniej niektórych zaniedbań. Ale malkontenci zapominają, że decyzje można podejmować niekoniecznie siedząc za biurkiem, wystarczy chcieć. Przede wszystkim zaś pamiętać o tym, że praprzyczyną wszystkich plag, które spadły na ochronę zdrowia w ostatnich czterech latach jest fakt, że minister zdrowia i jego najbliżsi współpracownicy nie prowadzili żadnego dialogu. Nawet jeśli spotykali się z przedstawicielami środowisk medycznych, ekspertami, to po to, żeby markować dialog, a nie rozmawiać.
Dodatkowo, minister zdrowia, decydując się na taki styl sprawowania urzędu pokazuje to, o czym wielu polityków „warszawskich” zapomina: nie ma żadnego enigmatycznego „systemu”. Poza prawnymi regulacjami, o których jakość muszą dbać władze publiczne – minister, rząd, parlament, oczywiście we współpracy z partnerami społecznymi – o tym, jak funkcjonują szpitale, przychodnie, decydują konkretni ludzie. To od ich pracy zależy, czy pacjent otrzymuje właściwą pomoc. Wyjazdy ministra to deklaracja, że ten głos „z dołu” musi być nie tylko słyszany, ale i brany pod uwagę przy podejmowaniu decyzji dotyczących organizacji całej ochrony zdrowia.
Trudna jesień
Kampanii parlamentarnej w tym roku mogą towarzyszyć napięcia w ochronie zdrowia, jakich nie było od wielu lat. Wiele wskazuje, że nie unikniemy wrześniowego protestu pielęgniarek i położnych. Ministerialna propozycja podwyżek – średnio o trzysta złotych – nie satysfakcjonuje Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych oraz innych organizacji związkowych tego środowiska. Większych pieniędzy oczywiście nie ma.
Problemem jest też sposób, w jaki podwyżka ma zostać wprowadzona. Dodatkowe pieniądze, jakie ma przekazać placówkom Narodowy Fundusz Zdrowia mają być „znaczone”, dyrektorzy będą je mogli przekazać wyłącznie na podwyżki dla pielęgniarek i położnych. Pojawia się pytanie – czy również w sytuacji, gdy szpital jest zadłużony albo niewystarczający kontrakt z NFZ powoduje konieczność takiej reorganizacji pracy personelu, która skutkuje zwolnieniami – również pielęgniarek?
Dyrektorzy wielu szpitali obawiają się przy tym, że w tym roku Narodowy Fundusz Zdrowia nie przeprowadzi „dużego kontraktowania”. Większość szpitali trzy lata temu podpisywała umowy „wieloletnie” (czyli trzyletnie) i jeszcze dwa, trzy miesiące temu dyrektorzy placówek byli pewni, że jesienią rozpoczną się konkursy i negocjacje z NFZ na temat następnych kontraktów. Nic jednak nie wskazuje, by Fundusz przygotował się do takiego kontraktowania świadczeń. – W tej chwili jestem niemal pewny, że wkrótce zaproponują nam aneks, przedłużający dotychczasowy kontrakt, a jeśli będą konkursy na dodatkowe świadczenia, to będzie ich naprawdę niewiele – przewiduje jeden z dyrektorów szpitala na Mazowszu. Tymczasem szpitale liczą straty, jakie w ich budżetach poczynił do tej pory pakiet onkologiczny.
Źródło: „Służba Zdrowia”