Załóżmy, że chcę dostać lek przeciwbólowy, który jest wydawany na receptę. Loguję się na stronie internetowej, wypełniam krótki formularz, płacę, no i za chwilę mam receptę na ten lek. To zdrowa sytuacja?
Sytuacja na pewno nie jest zdrowa i na pewno nie jest zdrowa tendencja związana z ułatwianiem dostępu do leków wydawanych na receptę. To bardzo niepokojące zjawisko. W realizacji takich usług często brakuje realnego kontaktu z lekarzem. Pamiętajmy, że wspomniane leki przeciwbólowe dostępne na receptę to głównie niesteroidowe leki przeciwzapalne w większych dawkach, które mogą mieć niekorzystne działanie dla przewodu pokarmowego. Mogą to być też leki opioidowe, które są z drugiej drabiny analgetycznej, mają swoje wskazania i na przykład nie można po nich prowadzić samochodu.
Jakie rozwiązania, z punktu widzenia farmaceuty, należałoby wprowadzić, żeby z jednej strony nie ograniczać możliwości wystawienia recept na odległość, na przykład w przypadku przedłużenia terapii, a z drugiej – zwalczyć patologie?
Wydaje mi się, że przede wszystkim potrzebna jest edukacja i uświadamianie, z czym mamy do czynienia. Nawet jak wchodzimy na Internetowe Konto Pacjenta i otwieramy moduł „recepty”, to widzimy tam pozycję „zamówione recepty”. Przecież to leki, a nie paczka butów zamawiana w serwisie aukcyjnym. Oczywiście jestem za e-receptami. Są bardzo dobrym rozwiązaniem i ułatwiają życie na przykład osobom przewlekle chorym, u których nie ma na przykład konieczności kontrolnego wykonywania badań laboratoryjnych. Tylko nie nazywajmy tego „zamówionymi receptami”, tylko na przykład „zgłoszonym zapotrzebowaniem na leki” Byłbym też za tym, by kontakt z lekarzem nie miał charakteru czatowego, tylko wymagał przynajmniej telekonsultacji.
Dużym problemem jest też samoleczenie, na przykład lekami, które pomogły sąsiadce.
88 proc. Polaków wystawia sobie autodiagnozę w sieci i nie ma w tym nic złego, jeśli chcemy się dowiedzieć więcej o swoim zdrowiu. Jest jednak problem z weryfikacją źródeł. Tylko 14 proc. pacjentów czyta ulotki i tu też należy zadbać o uświadamianie. Przykładem mogą być efekty uboczne i to, czym jest częstotliwość ich występowania. Bardzo często pacjenci rezygnują z terapii, bo przeczytają w ulotce, że może się zdarzyć jakieś działanie uboczne. Tymczasem okazuje się, że w badaniu klinicznym zostało ono stwierdzone u bardzo niewielkiego odsetka chorych. Edukacją i uświadamianiem zajmuję się już od 12 lat i widzę dobre tendencje. Nawet w reklamach coraz częściej podkreśla się, że coś jest lekiem, a nie na przykład suplementem diety.
Co do suplementów diety – mamy chyba problem z wybieraniem tych, które są na przykład przebadane?
Trzeba mieć świadomość, że choć suplement diety wygląda bardzo podobnie do leku, to znacząco się różni proces jego dopuszczenia do obrotu. W przypadku leku reguluje to prawo farmaceutyczne. Jest to długi i kosztowny proces. Dopuszczenie suplementu odbywa się w obrębie przepisów ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywienia. Wystarczy go zarejestrować, wysyłając maila i nawet nie trzeba czekać na rozpatrzenie wniosku. Należy też uświadamiać, że kontrola tych preparatów też odbywa się w oparciu o wspomnianą ustawę, czyli tak jak w przypadku żywności do kupienia na targu. Oczywiście nie ma nic złego w suplementacji, kiedy jest racjonalna i są do tego wskazania. Jestem zwolennikiem suplementacji lekami, ale nie zawsze jest możliwa taka opcja. Czasami nie mamy po prostu dostępnego leku, tak jak dzieje się to w przypadku probiotyków. Wtedy wybierajmy takie, które mają certyfikaty i są przebadane, co do których są jakieś naukowe dowody naukowe na to, że w środku jest to, co być powinno.