Jakiego rodzaju problemem jest niepłodność? Czy trudno żyć z piętnem nieposiadania dzieci? Czy in vitro sprawi, że przybędzie Polaków? O tym rozmawiamy z etykiem prof. Janem Hartmanem.
Jakiego rodzaju problemem jest niepłodność?
Niepłodność jest ogromnym problemem społecznym i psychologicznym. Także medycznym. Mieszkańcy Zachodu przyzwyczajeni do różnych wygód, liczący na kariery, coraz później decydują się na dzieci. Wiadomo, że z czasem płodność kobiet i mężczyzn maleje, a tym samym coraz więcej osób jest dotkniętych trudnościami w prokreacji. Z drugiej strony zanieczyszczenie środowiska przez rozmaite substancje chemiczne, które dodawane są także do żywności, sprawia, że płodność, zwłaszcza mężczyzn, jest mniejsza niż we wcześniejszych pokoleniach. Przybywa par, które mają kłopoty z prokreacją. Jakkolwiek nie jest tak, że niska dzietność społeczeństw zachodnich, niski współczynnik przyrostu naturalnego jest w istotnym stopniu konsekwencją tych problemów. On jest konsekwencją stylu życia. Jednak w naturalny sposób łączymy te dwie kwestie ze sobą.
Mamy do czynienia ze społecznym naciskiem, żeby być rodzicem. Straszy się nas „starzejącym się społeczeństwem”. Czy ten nacisk społeczny nie stanowi dodatkowego obciążenia dla osób, które borykają się z niepłodnością?
Nacisk jest znacznie mniejszy niż dawniej. W dawnych czasach kobiety w związkach, które nie miały dzieci, były piętnowane, nie znano niepłodności męskiej, więc zrzucano winę na kobiety. Kobiety, które nie miały dzieci lub miały tylko jedno, czuły się bardzo nieszczęśliwe. Dziś znacznie łatwiej żyć bez dzieci, jakkolwiek w większości środowisk społecznych posiadanie jednego dziecka, a tym bardziej nieposiadanie dzieci traktowane jest jako coś nietypowego. Takie osoby są czasem podejrzewane o życiowy egoizm. Ale ta presja, którą mamy dzisiaj, jest nieporównanie mniejsza niż dawniej. Nie ma jej zaś w ogóle, jeśli ktoś ma przynajmniej dwoje dzieci. W dawniejszych czasach posiadanie tylko dwójki dzieci było traktowane jako coś wyjątkowego, jako problem. Dziś dwójka to już jest całkiem dobrze.
Nawet w dzisiejszych czasach kobieta, która nie ma dzieci, musi się z tego tłumaczyć…
Może w niektórych środowiskach. Ale jest to nieporównanie mniejsza presja niż dawniej. Dawniej kobieta zamężna, która nie miała dzieci, była traktowana jako niepełnowartościowa, a jej mężowi się współczuło. Presja, która jest dzisiaj, jest tylko śladem i pozostałością ogromnej presji, która była dawniej, a jest zakorzeniona w czasach prehistorycznych, kiedy przetrwanie plemienia zależało od dzietności kobiet. Płodność kobiety była fundamentalną wartością społeczną dla plemienia. Wiemy przecież, że prahistoryczne talizmany znajdowane w różnych częściach świata bardzo często przedstawiały tęgą kobietę z dużym biustem, co miało znaczyć, że jest płodna. Problem płodności był zawsze dla każdego ludu kwestią fundamentalną. Dzisiaj odpowiednikiem tego problemu płodności historycznego jest problem demograficzny. Na świecie jest nas za dużo, ale zamożne społeczeństwa trochę się kurczą i przyrost naturalny jest w nich znacznie mniejszy. W związku z tym pojawia się taki niewygodny, niespójny z naszym demokratyzmem i nowoczesnym egalitaryzmem sposób myślenia o interesie rasy, narodu, wyrażający się w jego liczebności, która nie powinna maleć. I z tym jest nam niewygodnie.
Dlaczego?
Oczywiście z etycznego punktu widzenia nie ma żadnego powodu do narzekań, że być może będzie więcej imigrantów z Azji, a za to mniej młodych Polaków. Z drugiej strony każdy chciałby, żeby naród dobrze „prosperował”. Tu mamy do czynienia ze zderzeniem archaicznego, plemiennego sposobu myślenia z nowoczesną oświeceniową etycznością. Nie za bardzo daje się usprawiedliwić nasza skłonność ku temu, aby to nasze dzieci się rodziły, a nie np. chińskie. Przy czym łączenie sprawy niepłodności z demografią choć jest naturalne, to jest trochę fałszywe. Bo to nie dlatego mamy mało dzieci, że wiele par jest bezpłodnych – to nie ma aż tak dużego statystycznego znaczenia. W porównaniu z kwestiami obyczajowymi to ma znaczenie marginalne. A i też nie jest tak, że zwiększenie środków na leczenie niepłodności zwiększy potencjał demograficzny społeczeństwa. Jeśli już, to tylko w minimalnym stopniu. Nie dlatego leczymy niepłodność ze środków publicznych, że dzięki temu będzie więcej Polaków, tylko dlatego, że ludzie bardzo pragną być rodzicami. Niemożność posiadania dzieci jest bardzo dotkliwa.
Czytaj także: Dlaczego Kościół nie powinien ingerować w ustawę o in vitro?