Martyna Chmielewska: W marcu przebywała Pani na kwarantannie w oddziale internistycznym szpitala w Kaliszu. Jak Pani wspomina ten moment?
Lekarka-rezydentka: Pod koniec marca poszłam do pracy do oddziału internistycznego szpitala w Kaliszu. Przyjęto tam wówczas pacjenta z niespecyficznymi objawami. Nie miał gorączki. Chory skarżył się na uczucie duszności. Cierpiał też na inne choroby współtowarzyszące, więc diagnostyka pacjenta była skierowana w kierunku schorzeń, na które się leczył. W poniedziałek pobrałam mu próbkę do testu na koronawirusa, bo jego stan zdrowia wydawał się podejrzany. Wynik okazał się dodatni. W związku z tym sanepid wydał kuriozalną moim zdaniem decyzję, żeby zamknąć oddział z pacjentami i całym personelem w środku. A wszystko po to, aby zabezpieczyć opiekę nad chorymi. Zakazano nam wychodzić pod groźbą grzywny. Mieliśmy przez 14 dni przebywać w oddziale na kwarantannie. Dyrekcja kazała nam w tym okresie normalnie zajmować się pacjentami. Klatkę schodową na naszym oddziale zabito deskami - odcięto w ten sposób naszą dyżurkę od reszty szpitala. Jedzenie zostawiano nam pod drzwiami. Poza telefonami, nie mieliśmy kontaktu ze światem.
M.Ch.: I co było dalej?
Lekarka-rezydentka: Skontaktowaliśmy się z prawnikiem Izby Lekarskiej oraz ze znajomymi prawnikami. Dopytywaliśmy, co powinniśmy zrobić w tej sytuacji. Nikt nie potrafił nam jednoznacznie odpowiedzieć, jak zareagować na łamanie naszych praw. Chcieliśmy odwołać się od decyzji sanepidu, żeby choć część personelu odbyła kwarantannę w domu -bez skutku. Próbowaliśmy podzielić między sobą pracę. Pielęgniarki pracowały na zmianę po 12 godzin. Potem trochę odpoczywały. Wszystkie starały się dzielić obowiązki między siebie, choć były cały czas w gotowości. Wyznaczaliśmy jednego lekarza "pod telefonem" na nocny dyżur. Wszystko po to, aby reszta mogła się chociaż trochę zdrzemnąć. Staraliśmy się podzielić pracą, organizować sobie przerwy, ale byliśmy przez cały czas do dyspozycji pacjentów. Sanepid zakazał innym lekarzom wchodzenia na oddział. Nikt nie mógł nas zmienić. Nie zostaliśmy odizolowani od pacjentów ani od siebie nawzajem. Nie mieliśmy specjalistycznych środków ochrony osobistej poza maseczkami, dzięki którym mogliśmy wejść do chorych; kombinezony chroniły nas tylko w trakcie pobierania testów. Pacjenci w większości wymagali opieki przez 24 godziny na dobę, ponieważ taka jest specyfika oddziału internistycznego. Narażaliśmy ich oraz siebie na zakażenie- nikt nie wiedział, czy ktoś nie zdążył się już zakazić. Sypialnie urządzono nam w magazynach, sekretariatach, gabinetach. Spaliśmy po dwie osoby. Mieliśmy jedną łazienkę dla personelu.
M.Ch.: Czy informowali Państwo sanepid o fatalnych warunkach w pracy?
Lekarka- rezydentka: Przekazywaliśmy te informacje do sanepidu. Niestety nie zmieniono decyzji w tej sprawie. Dyrekcja szpitala była bezradna. Nie umiała nam pomóc i sprzeciwić się sanepidowi. Zostawiono nas w sytuacji bez wyjścia. Nie mogliśmy odejść od łóżek pacjentów. Przez dziesięć dni przebywaliśmy w takich warunkach. Dopiero po staraniach naszych i dyrekcji po 10 dniach zrobiono nam testy. Wyniki okazały się ujemne i mogliśmy wyjść. Nasz pobyt na oddziale podczas kwarantanny był prawdopodobnie bezprawny - był niezgodny z kodeksem pracy, epidemiologią i zdrowym rozsądkiem. Byliśmy jednak bezradni, postawieni między „młotem a kowadłem". Nie wiemy, czy ktoś powinien za to ponieść odpowiedzialność. Najważniejsze, że ten koszmar się skończył.
M.Ch.: Co Pani czuła, przebywając na kwarantannie?
Lekarka-rezydentka: Byłam zła na system. Zostaliśmy podczas kwarantanny potraktowani jak niewolnicy. Izolacja w szpitalu nie była najgorsza. I tak większość życia spędzamy w pracy. Często żony widzą mężów tylko w nocy, kiedy wracają z poradni. Byliśmy więc przyzwyczajeni do takiego funkcjonowania. Nikt jednak nie spodziewał się pracy przez 10 dni pod rząd. Niektórzy bardziej przezorni lekarze, mieli ze sobą plecak z bielizną na zmianę. Innym rodziny przywoziły ubrania na portiernię. Najgorsza podczas kwarantanny była niepewność i poczucie bezradności.
M.Ch.: Dlaczego zgłosiła się Pani na ochotnika do pracy w szpitalu zakaźnym?
Lekarka-rezydentka: Po kwarantannie zgłosiłam się na ochotnika do pracy w szpitalu zakaźnym, dlatego, że są w nim zapewnione środki ochrony indywidualnej, których na początku nie było na oddziale wewnętrznym. Wiedziałam też, że są tam problemy z obsadzeniem dyżurów, ponieważ lekarze nie mogą już pracować w kilku miejscach, zwłaszcza gdy mają kontakt z pacjentami zakażonymi. Sama musiałam zostawić w tej sytuacji koleżanki i kolegów - lekarzy rodzinnych.
M.Ch.: Czy oddział zakaźny jest odpowiednio wyposażony do walki z koronawirusem?
Lekarka-rezydentka: Oddział zakaźny nie był jeszcze remontowany. Poza śluzami nie mieliśmy odpowiedniej ilości dozowników z płynem dezynfekujący. Krany mają tradycyjne kurki, co nie spełnia pewnie jakichkolwiek norm. Właściwie jego organizacja to jedna wielka prowizorka, jak w większości placówek w Polsce. Pielęgniarki same wymieniały drzwi w kilku salach, ponieważ mieliśmy drzwi bez oszklenia. W związku z tym nie jesteśmy w stanie monitorować wszystkich pacjentów bez wchodzenia na sale. W naszej ochronie zdrowia wszystko trzyma się na przysłowiowy plaster. W takiej improwizacji Polacy są najlepsi. Uważam, że w stosunku do warunków, w jakich przyszło nam pracować, radzimy sobie celująco. Udało się nam zorganizować pracę najlepiej, jak się da. Całe szczęście, że pomagają nam osoby prywatne i firmy. Dostarczają nam maseczki, fartuchy, wodę, posiłki. Szpital cały czas doposaża oddział. Radzimy sobie, jak możemy. Na początku w wielu miejscach w kraju brakowało jakiegokolwiek sprzętu, w niektórych nadal brakuje nawet maseczek, a ich ceny wzrosły przynajmniej kilkukrotnie, trzeba więc oszczędzać. Staramy się organizować testy. Obecnie pobieramy je także pacjentom ambulatoryjnym, którzy zadzwonią do nas wcześniej z powodu objawów. Niestety, w Kaliszu nie mamy laboratorium, w którym można byłoby je przeprowadzać. Próbki musi dowozić karetka. To wydłuża czas oczekiwania na wynik.
M.Ch.: Jak pacjenci na oddziale zakaźnym znoszą izolację?
Lekarka-rezydentka: Pacjenci bardzo źle znoszą izolację. Są zamknięci w czterech ścianach. W pokoju jest tylko łóżko, szafka, sprzęt medyczny i telewizor. Przebywanie przez 24 godziny na dobę w pomieszczeniu podczas kwarantanny źle wpływa na ich zdrowie psychiczne. Obawiamy się wzrostu zaburzeń psychicznych, głównie nerwic i zespołów lękowych (także u osób, które nie są izolowane). Odbieram telefony od pacjentów, którzy często chcą tylko porozmawiać. Mają bardzo wysoki poziom lęku. Ludzie dzwonią do lekarzy rodzinnych, na oddział zakaźny, przychodzą na SOR z objawami nerwicowymi, często uważając to za objaw koronawirusa. Po prostu boją się. Nie są w stanie wytrzymać izolacji, niepewności, wiele osób straciło pracę. Z powodu stresu zaogniają się konflikty rodzinne. Wzrosła liczba przypadków przemocy domowej.
M.Ch.: Jak sobie poradzić ze stanami lekowymi?
Lekarka-rezydentka: Przede wszystkim trzeba zadbać o higienę izolacji. Nie warto ciągle śledzić informacji ws. epidemii koronawirusa w internecie. W wolnym czasie można poczytać ulubione książki, pobyć z bliskimi osobami. Warto poćwiczyć np. na balkonie, popatrzeć na słońce przez okno. Jeśli ktoś ma problemy z zasypianiem i inne objawy, powinien skontaktować się ze swoim lekarzem rodzinnym w ramach teleporady.
M.Ch.: Czy są przypadki zakażeń z powodu koronawirusa wśród lekarzy na oddziale zakażnym ?
Lekarka-rezydentka: Na oddziale, na którym pracuję nie ma zakażonych lekarzy. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Staramy się przestrzegać wszystkich procedur. Na razie to procentuje. Nie mamy kombinezonów, w których po kilku minutach ciężko byłoby się poruszać, zwłaszcza w wyższych temperaturach. Posiadamy jednorazowe fartuchy chirurgiczne. Jak dotąd zdają one egzamin.
M.Ch.: Jakie są Pani największe obawy w związku z epidemią koronawirusa w Polsce?
Lekarka-rezydentka: Obawiam się, że źle ona wpłynie na nasze codzienne życie i gospodarkę. Martwię się o pacjentów. Udzielam też teleporad jako lekarz podstawowej opieki zdrowotnej, znam więc sytuację "u podstaw". Poradnie są zamykane. Nie mogą działać, bo nie ma komu w nich pracować. Lekarzy było za mało, a teraz jest jeszcze mniej. Zdarza się, że nie mają środków ochrony indywidualnej. Chorzy są pozostawieni sami sobie. Są osoby, które nie mogą dostać się do lekarza z innego powodu niż koronawirus, bo mają niespecyficzne objawy. Z jednej strony nie rozumiem lekarzy, którzy boją się teraz przyjmować pacjentów wymagających naprawdę pilnej pomocy. Z drugiej zaś rozumiem, że boją się przyjąć do szpitala pacjenta, który ma gorączkę. Obawiają się, że może mieć koronawirusa i że zarazi innych chorych oraz personel. Może to doprowadzić do zamknięcia szpitala. A przecież gorączkę można mieć z różnych powodów. Pacjent, którego lekarz nie chce przyjąć, jest zdany na samego siebie. To działa też w drugą stronę. Ludzie boją się przychodzić do szpitala z chorobami, które można leczyć.
M.Ch.: Czy może Pani podać przykłady?
Lekarka-rezydentka: Do kardiologów zgłaszają się chorzy, którzy zawał przebyli w domu trzy dni temu. Bali się przyjść do szpitala z powodu epidemii koronawirusa. Tacy pacjenci statystycznie mają większe prawdopodobieństwo śmierci. (nieleczony zawał, to 40 procent szans na zgon). Ludzie już umierają, bo nie otrzymali na czas pomocy. A to dlatego, że są zamykane oddziały, karetka z powodu braku obsady nie wyjeżdża albo wymaga dezynfekcji i jest zablokowana na kilka godzin. Osoby chore na nowotwory czekają na diagnostykę. Nawet gdy epidemia się zakończy, to w szpitalach będą jeszcze większe kolejki niż dotychczas. Epidemia będzie nas kosztować więcej, niż nam się wydaje. Długo będziemy nadrabiać zaległości. Do tej pory wynikały z niedostatecznego finansowania oraz z braku mocy przerobowych. Obawiam się, że to się nie zmieni, a nawet może być gorzej. Są dziedziny, w których kolejki dałoby się zlikwidować przy odpowiednim dofinansowaniu i organizacji pracy. Niektóre szpitale mogą robić zabiegi planowe także po południu, ale potrzeba do tego personelu, pieniędzy, odpowiedniej, realnej płatności z NFZ. Chodzi o to, aby szpitale nie zadłużały się, wykonując
niedostatecznie płatne procedury. Nadal większość placówek boryka się z niedoborem personelu. Do tej pory ratowaliśmy to, pracując przynajmniej na 1,5 etatu. Nierzadkie są przypadki pracy po 350-400 godzin w miesiącu. Tak było już przed epidemią, po niej może być już tylko gorzej. Koronawirus obnażył smutną prawdę.
M.Ch.: Jak Pani ocenia przygotowanie ochrony zdrowia do walki z koronawirusem?
Lekarka-rezydentka. Nie jesteśmy odpowiednio przygotowani. Działamy w dużej mierze dzięki wsparciu prywatnych osób i firm. Lekarze, pielęgniarki, fizjoterapeuci, ratownicy, wszystkie inne zawody medyczne - zwłaszcza na początku epidemii - sami organizowali sobie środki ochrony indywidualnej. Drukowali przejściówki do masek i przyłbice na drukarkach 3d. Najgorszy jest brak organizacji. Długi czas oczekiwania na wykonanie testu przez sanepid. Gdyby zespół szpitalny nie robił swoim pracownikom testów, to wielu utknęłoby na kwarantannie domowej i nie dałoby się przywrócić pracy oddziałów. Zdarza się chaos i bałagan. Przykładowo mnie policja szukała podczas kwarantanny szpitalnej w domu... Koledze za to zarządzono izolację na podstawie dodatniego wyniku, mimo że nikt mu testu nie pobierał. Czynnik ludzki zawodzi, nie ma też konkretnych procedur i wytycznych. W moim szpitalu stworzyliśmy je sami. Do tego wciąż panuje "spychologia". Lekarze rodzinni boją się badać pacjentów bez maseczek. Odsyłają ich do szpitali. Sanepid wymaga zaświadczeń od lekarzy. Panuje bałagan. Gubią się w tym i pacjenci, i personel. Ciężar epidemii złożono na barkach Sanepidu, ale tam też brakuje sił i środków, dlatego na oddziale zakaźnym odbieramy wiele telefonów od zdezorientowanych pacjentów. Mieliśmy czas jako kraj na przygotowanie się, a wciąż uczymy się i organizujemy "na żywca". Niestety uczymy się też na błędach. Do tej pory
nie potrafię zrozumieć niektórych decyzji rządzących.
M.Ch.: Odkąd zaczęła się epidemia koronawirusa, ludzie traktują medyków jak trędowatych. Boją się, że zarażą się od nich koronawirusem...
Lekarka-rezydentka: Są to pojedyncze sygnały, które bardzo mnie martwią i smucą. Osobiście mnie to nie spotkało. Moi sąsiedzi chyba nie wiedzą, że jestem medykiem. Mogłabym korzystać w niektórych sklepach z przywilejów i omijać kolejkę przy kasie, ale boję się przyznać, że jestem lekarzem. Chciałabym zaznaczyć, że wielu pacjentów dziękuje nam za pracę. Dostajemy dużo wsparcia. Otrzymujemy własnoręcznie szyte maseczki i dobre słowo. To budujące. Cieszę się, że społeczeństwo potrafiło się zjednoczyć w trudnych chwilach.