To najważniejsze wnioski, płynące z czwartkowego posiedzenia Komisji Zdrowia, która zajęła się informacją ministra o sytuacji oddziałów pediatrycznych i ginekologiczno-położniczych. W obydwu obszarach oddziałów ubywa, jedną z kluczowych przesłanek jest oczywiście demografia, ale recepty na tę sytuację są odmienne: w przypadku pediatrii wyzwaniem jest znalezienie takiego modelu kontraktowania i finansowania świadczeń pediatrycznych, by nawet w małych szpitalach, przede wszystkim w sezonach infekcyjnych, możliwe było leczenie pacjentów. W przypadku porodówek – uzyskanie konsensusu, że w obecnych uwarunkowaniach utrzymywanie ich w każdym szpitalu jest pozbawione sensu.
– Utrzymywanie dwóch oddziałów ginekologiczno-położniczych w odległości 15 km jest nieuzasadnione, jeśli każdy realizuje 150-200 porodów rocznie. Dyrektorzy oddziałów NFZ podpowiadali rozwiązania konsolidacji takich oddziałów, mając na uwadze interes zarządzających, systemu i pacjentów. (…) Na mapie Polski nadal można wskazać pewną liczbę małych oddziałów. Jedyna rzecz, nad którą należy się zastanowić, to właśnie regiony wykluczone geograficznie. W przypadku dynamicznej akcji porodowej, jeśli czas dojazdu do placówki jest długi, pacjentka może po prostu nie zdążyć – mówił Michał Dzięgielewski, dyrektor Departamentu Lecznictwa w Ministerstwie Zdrowia.
Proces likwidacji małych porodówek postępuje, ale wolniej niż chciałoby ministerstwo i eksperci. W 2015 roku oddziałów ginekologiczno-położniczych było w Polsce 424, pod koniec 2022 roku - 364. Są takie województwa - np. podlaskie - gdzie w latach 2015-2023 liczba oddziałów nie uległa zmianie, są jednak też takie, gdzie znacząco spadła. – To właśnie obrazuje trend, o którym mówiłem. Województwo podlaskie to region rozległy, z dużymi odległościami pomiędzy miejscowościami, gdzie mogłoby dojść do wykluczenia geograficznego, stąd tam polityka wobec oddziałów ginekologiczno-położniczych była inna niż np. w województwie dolnośląskim, gdzie odległości pomiędzy szpitalami są małe - dodał dyrektor Dzięgielewski.
Podczas dyskusji pojawiły się jednak również zastrzeżenia. Zdaniem Marceliny Zawiszy (Lewica), oddziały ginekologiczno-położnicze znikają z mapy Polski „na ślepo”, a – co gorsza – ich likwidacji wcale nie towarzyszy wzmocnienie tych porodówek, które przejmują porody. W efekcie jakość opieki i warunki, w jakich Polki rodzą, zamiast się poprawiać, pogarszają się. Pogarsza się też bezpieczeństwo rodzących. Co, zdaniem posłanki, z jednej strony przekłada się na niechęć Polek do rodzenia dzieci, z drugiej – wpływa na zwiększający się odsetek cięć cesarskich. Kobiety uznają to – wbrew wiedzy medycznej – za bezpieczniejszy i bardziej komfortowy sposób rodzenia niż poród naturalny. Zwłaszcza, że duża część szpitali nie gwarantuje rodzącym znieczulenia (brak i słaba dostępność anestezjologów).
– Brakuje jasnych standardów, jakie oddziały i gdzie zlokalizowane powinny funkcjonować. W przestrzeni publicznej od lat krąży liczba czterystu porodów rocznie jako kryterium działania oddziału ginekologiczno-położniczego, które i tak nie jest przestrzegane. Trzeba zachęcać samorządy, aby to wykonywały tam, gdzie jest to uzasadnione – zwracał uwagę Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich.