Medycyna rozwija się bardzo sprawnie. Nowe metody diagnostyczne, nowe metody leczenia, nowe wytyczne. System, mimo że „stabelkowany”, zinformatyzowany i idealnie „zalegendowany” przez pana rzecznika – to od lat wciąż z podobnymi problemami. Lekarska starszyzna szpitalna znika o 13, bo leci do „prywaty”. Ordynator lepi dziury rezydentami, rezydent krzyczy, że on nie ma tego w programie specjalizacji (i trudno się z nim nie zgodzić). Po medycznych korytarzach pętają się niezagospodarowani studenci, którzy chcieliby się czegoś nauczyć, ale najwyżej mogą się nauczyć segregować papiery. To tylko historia o jednej grupie zawodowej, a co zawód to inne problemy. Między zawodami też symbioza słaba.
Dyrektor jest dumny, bo tak pociął koszty, że prawie już nie ma długów, a wiceminister od dialogu biega po spotkaniach, poprawiając modnie ułożone włosy i denerwuje się, że za mało go chwalą. A… jeszcze pacjent. No właśnie… pacjent. Chyba stracił nadzieję.
Polacy aktualnie już mniej chcą, żeby ich lekarz pracował tylko w jednym miejscu, co wydawało się ozdrowieńczym rozwiązaniem dla poprawy jakości publicznej ochrony zdrowia, bo jak doktor jest osiągalny w „prywacie” to istnieje przynajmniej szansa, że za 150, 200 czy 400 złotych można w przewidywalny sposób się do niego dobić. Jak dodatkowo pracuje w szpitalu, to i o promesę na łóżko w ramach NFZ od razu łatwiej.
Niestety – żadna tabelka, system informatyczny, CRM (client relationship management), rozporządzenie czy kurtuazyjne spotkanie z uściskiem dłoni na koniec nie poprawi kultury organizacji, która nawet nie kuleje. Jej po prostu nie ma. W polskiej ochronie zdrowia panuje struktura „pajęczynowata” tkana latami. Bo jak ktoś kiedyś powiedział, „tu wiele ryb nauczyło się pływać w brudnej wodzie i wcale nie chcą tego zmieniać”. Zatem nawet jeśli w tabelce sprawy wyglądają dobrze, to biada anonimowemu pacjentowi, który na tak utkany odział trafi i medykowi, który nie będzie spoza pajęczyny, a nie daj Boże będzie chciał coś zmieniać.
Na palcach pewnie kilku rąk można policzyć miejsca, gdzie ludziom się chce ze sobą pracować i gdzie wszystko działa, ale dobra wiadomość jest taka, że ten yeti istnieje. Zwykle są to miejsca nieobciążone zastałymi układami, zarządzane przez nowych managerów, którzy nie mają na grzbiecie powiązań i zobowiązań. Mają wiedzę zarządczą, potrafią dobrać zespół, a ich dział personalny to HR, a nie kadry.
Generalnie bez braku dobrej kultury organizacji, braku misji, braku wspólnego celu, braku wspólnoty w ich realizacji, nie ma dobrej pracy, a co dopiero dobrego leczenia.
Gdy są jasne zasady gry, jeden cel, transparentność, zaufanie, szacunek, orientacja na jakość, to nawet małe zasoby dają duże efekty. Bez tego żaden dekret ani też robot za kilka milionów nic nie zmieni. Zarządzanie to nie tylko tabelka.
Smutna konkluzja jest taka, że medycyna to na początku i na końcu człowiek. Człowiek leczący i leczony, a wielka zmiana z perspektywy Miodowej nie nastąpi bez zmiany z perspektywy tysiąca placówek i pracujących w nich ludzi.