Martyna Chmielewska: Pracuje Pan w szpitalu zakaźnym CSK MSWiA przy ulicy Wołoskiej w Warszawie. Co Pan czuje, idąc do pracy?
Bartosz Jerczak: Czuję lęk. Każda osoba, która teraz pracuje z chorymi na koronawirusa boi się o siebie, najbliższych oraz o to czy będzie potrafiła wystarczająco pomóc pacjentom. Specjalizuję się w kardiologii. Nigdy nie spodziewałem się, że będę pracował w szpitalu zakaźnym.
M.Ch.: Jak lekarze ze szpitala zakaźnego radzą sobie psychicznie podczas walki z epidemią koronawirusa?
B.J.: Staramy się wspierać, rozmawiać ze sobą. Szukamy też wsparcia w swoich rodzinach. Trzeba się wygadać. Niestety każdy radzi sobie sam, tak jak najlepiej potrafi. Nie ma systemowej pomocy oferowanej lekarzom, pielęgniarkom czy ratownikom. Nie mamy możliwości porozmawiania z psychologiem. Teraz część klinik psychiatrii w Polsce oferuje takie konsultacje dla lekarzy. Wychodzą przy tym pewne długoletnie zaniedbania. A wszystko dlatego, że nie ma np. psychologa oddziałowego, który w obecnej sytuacji mógłby pomóc personelowi i pacjentom.
M.Ch.: Z jakimi trudami fizycznymi spotykają się lekarze w szpitalu zakaźnym?
B.J.: Problem stanowią stroje ochronne. Człowiek szybciej się w nich męczy podczas wykonywania procedur. Widać to zwłaszcza przy procedurach anestezjologicznych. Intubacja na ogół jest skomplikowana. Natomiast w stroju ochronnym, rękawicach, przyłbicy, jest bardzo karkołomnym wyzwaniem. Zabiegi operacyjne, podłączenie do aparatu pozaustrojowego trudno jest wykonać, nie mając na sobie rękawiczek, kombinezonów i przyłbic. A co dopiero w tym wszystkim na sobie...
M.Ch.: Czy szpital CSK MSWiA jest odpowiednio wyposażony do walki z koronawirusem?
B.J.: Jako szpital zakaźny jednoimienny dostajemy dużą ilość potrzebnego sprzętu. Personel medyczny w zasadzie cały pozostał. Byłem mile zaskoczony, że wśród moich znajomych lekarzy z oddziału była duża solidarność. Nie mogę narzekać. Rąk do pracy nie brakuje. Chciałbym dodać, że dużo gorzej wygląda to w „normalnych” szpitalach i przychodniach POZ. Lekarze rodzinni, nie dostają wystarczającego wsparcia państwowego, które im się należy jako pracującym na pierwszej linii frontu walki z pandemią. Dostają wręcz symboliczne ilości środków ochrony np. jedno opakowanie jednorazowych rękawiczek na cały ośrodek zdrowia. Moi koledzy pracujący w POZ często sami sobie kupują jednorazowe rękawiczki, maski, fartuchy barierowe. Wymyślają sposoby funkcjonowania, żeby jak najmniej kontaktować się z infekcyjnymi pacjentami np. teleporady. Do tego prowadzą długie debaty z sanepidem na temat zasadności wykonywania testów u poszczególnych pacjentów. Czasami są oni bardziej narażeni na zakażenie koronawirusem niż lekarze w szpitalu jednoimiennym.
M.Ch.: Czy wśród lekarzy są osoby zakażone?
B.J.: Nie znam ani jednej osoby, która byłaby zakażona. Mieliśmy parę przypadków zgłoszeń przeziębieniowych, gorączki i kaszlu. Osoby te były natychmiast izolowane i miały robione testy. Do tej pory u nikogo z nich wynik nie wyszedł pozytywny.
M.Ch.: Czy w szpitalu wykonuje się odpowiednią liczbę testów?
B.J.: W naszym szpitalu nie ma problemu z wykonywaniem testu. Niebawem będziemy mieli możliwość wykonywania szybkich testów serologicznych, dzięki którym będzie można stwierdzić, czy jesteśmy zakażeni czy już przeszliśmy zakażenie. Będziemy mogli wykonać takie testy, nawet jeśli nie jesteśmy objawowi. Wydaje mi się, że to na razie nie jest rzecz
powszechna w Polsce.
M.Ch.: Jak lekarze wspierają pacjentów?
B.J.: Staramy się podtrzymać pacjentów na duchu, rozmawiać z nimi. Wpadliśmy np. na pomysł drukowania naszych zdjęć na kartkach A4 i przyklejania ich do kombinezonów. Wydaje nam się, może to zmniejszyć dystans między pacjentami a szczelnie ubranym w środki ochronne personelem. Pacjenci nie mają kontaktu z bliskimi, nie mogą opuszczać swojej sali, pójść do szpitalnego sklepiku. Są fizycznie odcięci od świata. Boją się. Zastanawiają się, czy po powrocie do domu, zostaną potraktowani przez sąsiadów jak trędowaci. Ozdrowieńcy proszą nas o transport medyczny do domu w godzinach wieczornych żeby nikt nie zobaczył karetki przed ich blokiem. Na pewno jest to dla nich trudny czas. Najbardziej traumatyczne momenty są wtedy, gdy pacjenci odchodzą, a rodziny nie mają możliwości potrzymania ich za rękę. Dlatego potrzebne jest szerokie wsparcie psychologiczne dla rodzin ludzi będących w szpitalach.
M.Ch.: Jaki jest przedział wiekowy pacjentów w Pana szpitalu zakaźnym?
B.J.: Osoby młode trafiają rzadziej do szpitala. W naszej klinice większość pacjentów jest powyżej 60 roku życia, choć zdarzają się też młodzi w okolicach 30.
M.Ch.: Jakie są Pana największe obawy w związku z epidemią koronawirusa
w Polsce?
B.J.: Najbardziej obawiam się o życie starszych pacjentów. Boję się, że jeżeli nie zachowamy dużego reżimu sanitarnego w Polsce, to coraz więcej starszych osób będzie do nas trafiać.
M.Ch.: Polscy lekarze i ratownicy przez 10 dni uczestniczyli w naukowej misji medycznej we Włoszech. Jej celem była wymiana doświadczeń w sprawie organizacji krajowego systemu ochrony zdrowia pod względem skuteczności zarządzania walką z epidemią koronawirusa. Uczestnik misji dr Paweł Szczuciński powiedział w rozmowie z Medexpressem, że najbardziej w pamięci utkwiły mu łzy lekarki, która nie miała już siły informować ludzi o tym, że nie będą mogli pożegnać się z pacjentem...
B.J.: Jeszcze do tej pory nie musiałem dzwonić do rodziny zmarłego pacjenta z informacją o jego zgonie. Robili to moi koledzy. Są to ekstremalne sytuacje. Często rodzina oddaje do szpitala chorego, który jest przytomny, w pełnym kontakcie. Codziennie dzwoni do szpitala i dopytuje o jego zdrowie. Nagle dostaje wiadomość, że niestety ta osoba zmarła. Rodzina jest informowana o całej procedurze czyli wystawianiu karty zgonu, przekazaniu zwłok, zwrocie rzeczy osobistych, które przez 3 doby muszą zostać w kwarantannie. Rodziny
nie mogą wejść do szpitala. Przekazywanie odbywa się poza placówką. Te wszystkie procedury są bardzo nieludzkie i pogłębiają uczucie zagubienia wśród najbliższych osoby zmarłej.
M.Ch.: Jak Pan ocenia przygotowanie ochrony zdrowia do walki z koronawirusem?
B.J.: To trudne pytanie. Nie udało nam się odpowiednio przygotować do walki z epidemią. Miały z tym problem nawet najbardziej rozwinięte kraje świata. Ochrona zdrowia północnych Włoch czy Hiszpanii wydaje się bardzo wysoko rozwinięta, a mimo to kraje te mają ogromny problem z zapewnieniem: odpowiedniej ilości miejsca chorym w szpitalach, respiratorów i personelu. Doświadczenie tak dużej epidemii w Europie mieliśmy ostatnio przed stu laty. Od tego czasu decydenci zdążyli zapomnieć, że podobna sytuacja może się powtórzyć. Jedynie naukowcy „natrętnie” ostrzegali po epidemii SARS i MERS, że prędzej czy później podobny wirus rozprzestrzeni się na świecie. Niestety rządy zamiast przygotować się na epidemię wolały przeznaczyć pieniądze na inne, doraźne cele. Przygotowanie polskiej ochrony zdrowia utrudniało funkcjonowanie w obliczu ciągłych niedoborów, na zasadzie np. „dopychania” oddziałów pacjentami, redukowania etatów personelu pomocniczego np. sanitariuszy i salowych.Kiedy w oddziałach zaczęli pojawiać się chorzy covid+, to niedobór personelu, który czyści i dezynfekuje sale i korytarze był jaskrawo widoczny. Niedobory sprzętu ochronnego, kadry i brak przećwiczonych procedur sprawił, że mieliśmy do czynienia z tyloma zakażeniami w szpitalach, które nie były przekształcone w zakaźne. Nie wiem czy w tej sytuacji załamanie opieki zdrowotnej w innych krajach może stanowić dla nas jakieś pocieszenie.