Przepowiadałem, że wprowadzenie finansowania ryczałtowego spowoduje zmniejszenie dostępności do świadczeń szpitalnych. Jednocześnie przypominałem, że przed reformą funkcję „udrażniającą” system dla pacjentów spełniał lekarz dyżurny województwa, która to funkcja zniknęła po jej wprowadzeniu. Po prostu nie była potrzebna, bo zmieniły się mechanizmy i motywacje związane z przyjęciem pacjentów do szpitali.
Pod koniec listopada miesięcznik „Menadżer zdrowia” opublikował kilka wypowiedzi dyrektorów szpitali oceniających skutki wejścia w życie ustawy „o sieci”. Jeden z dyrektorów zwrócił uwagę, że pojawiło się zjawisko odsyłania trudniejszych pacjentów do jego, wojewódzkiego, szpitala i że zaradzić temu mógłby koordynator umiejscowiony przy wojewodzie. Zarówno zjawisko odsyłania pacjentów, jak i zaproponowane – skądinąd słuszne w tej sytuacji – rozwiązanie, oznacza powrót do rozwiązań organizacyjnych sprzed reformy.
Doprawdy nie wiem, skąd się to bierze, że rządzący nie chcą czerpać wiedzy z doświadczeń przeszłości. Z uporem godnym lepszej sprawy sądzą, że wprawdzie w przeszłości pojawiało się jakieś zjawisko, ale teraz to my będziemy wprowadzać dawne mechanizmy i na pewno zrobimy to lepiej. Pamiętam z przeszłości hasła: socjalizm – tak, wypaczenia – nie, które zawsze kończyło się wypaczeniami. Ryczałtowe finansowanie szpitali skończy się tymi samymi patologiami, które były powodem wprowadzenia w roku 1999 reformy opartej na systemie ubezpieczeniowym i kasach chorych.
W tym miejscu przypomnę, że przyczyny wprowadzenia reformy z roku ’99 wcale nie ograniczały się do próby rozwiązania problemów finansowych od zawsze trapiących ochronę zdrowia. Równie ważne, a nawet przeważające w dyskusji były przyczyny organizacyjne. System ochrony zdrowia był niesprawny, nie poddawał się żadnym regulacjom, niesprawne były zbyt duże jednostki organizacyjne tzw. ZOZ-y. Na styku państwowo-samorządowej i prywatnej ochrony zdrowia występowało szereg patologii. Jedną z propozycji zaradzenia tym problemom było rozwiązanie ZOZ-ów i zastąpienie ich mniejszymi zakładami opieki zdrowotnej. System marnotrawił pieniądze, państwo nie dawało sobie rady z zadłużającymi się na potęgę szpitalami publicznymi.
Teraz w ramach opacznie rozumianej koordynowanej opieki zdrowotnej wracamy do odtwarzania tych dużych, niesprawnych monopolistów. Owszem były takie miejsca, gdzie ZOZ-y funkcjonowały całkiem dobrze i te przetrwały do dzisiaj, ale generalnie pewna decentralizacja była po prostu konieczna. Kolejnym motywem wprowadzenia reform była chęć dopuszczenia do konkurencji, która miała służyć jako narzędzie do dyscyplinowania dużych państwowych struktur organizacyjnych. Tak więc reforma roku 1999 była reformą zarówno organizacji, jak i finansowania.
Ktoś powie, że przecież i teraz, czyli po reformie, występują i nasilają się te same zjawiska i problemy. Tak, zgadza się, a wynika to po prostu z tego, że tak naprawdę reforma 1999 roku nigdy w pełni nie została wprowadzona. Mało tego, ledwie jej mechanizmy zaczęły działać, od razu zaczęto je demontować z krótką przerwą na czas, kiedy ministrem zdrowia był Zbigniew Religa, i ten demontaż trwa do dzisiaj. Wiele na to wskazuje, że właśnie wbijane są ostatnie gwoździe do trumny tej nigdy niespełnionej reformy.
No cóż, wygląda na to, że znów trzeba będzie wszystko zaczynać od nowa.
Źródło: „Służba Zdrowia” 12/2017