Czwartkowa „Gazeta Wyborcza”, opierając się na danych EWP, obliczyła że różnica między wystawionymi zleceniami na testy a faktyczną liczbą testów zaraportowanych w systemie, licząc od 24 stycznia do 1 lutego, obejmuje 250 tysięcy osób, którym wystawiono skierowanie na test (automatycznie zostały objęci kwarantanną), ale się albo na testy „nie załapały”, albo z góry zrezygnowały z testowania.
Zarówno z relacji dziennika, jak i sygnałów, napływających zwłaszcza z dużych miast, gdzie co prawda punktów testowania jest wiele, ale jest też największe zapotrzebowanie na testy, wynika, że kolejki przed punktami wymazowymi są wielogodzinne, a oczekiwanie wcale nie musi się zakończyć sukcesem. Najbardziej zdeterminowani decydują się wręcz na test komercyjny. I o ile pod względem liczby wykonywanych testów (średnia siedmiodniowa – 4 dziennie w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców) nie osiągnęliśmy jeszcze deklarowanej przez Ministerstwo Zdrowia przepustowości laboratoriów, wydaje się, że system pobierania wymazów doszedł już do granicy – o czym zresztą świadczy przyspieszone powiększanie ich liczby (w ostatnich dniach rozpoczęło działalność ok. 150 nowych punktów, Fundusz zapowiada uruchomienie jeszcze 80 kolejnych).
Game changerem miało być przystąpienie aptek do systemu testowania – ale początek projektu jest więcej niż trudny. Według danych Ministerstwa Zdrowia do 2 lutego na dwieście aptek, które zgłosiły akces do programu testowania, w około stu testy są rzeczywiście wykonywane, ale uśredniając, to zaledwie kilka testów dziennie na jedną aptekę. Decyduje o tym nie brak zainteresowania, bo ono, jak przyznają sami aptekarze, jest cały czas bardzo duże, ale przede wszystkim brak przygotowania całej operacji. Apteki zostały postawione przed faktem dokonanym. Lwia część z nich w ogóle nie ma warunków do podjęcia takiej działalności. Te placówki, które zdecydowały się testować, robią to najczęściej w bardzo ograniczonych widełkach czasowych, np. po godzinach pracy apteki, co od razu przekłada się na liczbę osób, które chcą lub mogą z takiej usługi skorzystać.
Eksperci obawiają się, że fala zakażeń Omikronem rozlewa się po kraju bez jakiejkolwiek kontroli a na podstawie niewiarygodnych danych o zakażeniach będą podejmowane decyzje – na przykład o wcześniejszym zakończeniu nauki zdalnej (co już sygnalizuje minister edukacji).