Minister zdrowia Izabela Leszczyna po piątkowym głosowaniu nad ustawą obniżającą składkę zdrowotną, w którym wbrew zapowiedziom poparła rządową propozycję, tłumaczyła dziennikarzom, że musiała być lojalna wobec rządu, w ramach którego zamierza przeprowadzić całościową reformę systemu ochrony zdrowia, której ważną częścią mają być zmiany w szpitalnictwie. Leszczyna nie kryła pewności, że projekt, zaakceptowany przez Stały Komitet Rady Ministrów, zostanie przyjęty 8 kwietnia przez rząd.
Nie został. Pojawiły się informacje, że z powodu „wrzutki” dotyczącej zmian dotyczących lekarzy spoza Unii Europejskiej, konkretnie możliwości podejmowania przez nich pracy w zawodzie, i że projekt ma wrócić pod obrady Stałego Komitetu Rady Ministrów, co po raz kolejny odwlecze możliwość jego skierowania do Sejmu. Leszczyna zimą zapowiadała, że „pójdzie z projektem do Sejmu” w marcu – tymczasem jest wątpliwe, czy zdąży to zrobić w kwietniu.
Politycznie Ministerstwo Zdrowia może mówić o klinczu. Z jednej strony, projekt, nawet w wersji soft, może pomóc szpitalom (przede wszystkim powiatowym) w rozluźnieniu pętli koszowej, w jakiej się znalazły, ze względu na pakiet rozwiązań umożliwiających zmniejszenie presji kadrowej (chodzi przede wszystkim o obsadę dyżurową, ale też łatwiejszą możliwość rozliczania świadczeń wykonywanych w trybie jednodniowym czy ambulatoryjnym), z drugiej zaś – zegar tyka, ustawa jest kamieniem milowym KPO, a termin rozliczenia środków nadal upływa w połowie 2026 roku. Jest jednak też aspekt polityczny: choć ustawa nie przewiduje prostej „likwidacji porodówek”, nie zawiera ostrych kryteriów (takich, jakie zawierała pierwsza wersja projektu), i tak są w niej przepisy, których rezultatem może być zamykanie części oddziałów, nie tylko ginekologiczno-położniczych. To temat z dużym potencjałem wywołania politycznej burzy dosłownie na kilka tygodni przed pierwszą turą wyborów prezydenckich.