Kiedy dowiedziała się Pani, że córka jest chora?
Laura miała wtedy cztery lata. Zaczęło się od bólów głowy i brzucha. Na początku myśleliśmy z mężem, że córka stresuje się pójściem do przedszkola. Szybko stwierdziliśmy jednak, że coś jest nie tak, że te wszystkie dolegliwości utrzymują się po prostu za długo. Diagnozowanie Laury trwało około czterech miesięcy i tak naprawdę o tym, że jest chora dowiedzieliśmy się przez przypadek. W przychodni, do której zgłosiliśmy się na badania, akurat nie było prądu więc wysłano nas do Szpitala Klinicznego nr 1 w Zabrzu na Oddział Hematologii i Onkologii Dziecięcej. Córka była już bardzo słaba. Natychmiast wykonano badania krwi i szpiku kostnego, po których lekarze nie mieli wątpliwości… Gdy usłyszeliśmy, że jest to ostra białaczka limfoblastyczna, ścięło nas z nóg. Rozpacz była ogromna. Walczyliśmy z różnymi uczuciami, myśleliśmy nawet o tym, by wyjechać z Polski i leczyć córkę za granicą. Zostaliśmy jednak w Zabrzu. Pierwszy tydzień na oddziale był naprawdę trudny. Po szoku, jaki przeżyłam, szybko zaczęłam myśleć o tym, co zrobić, by na oddziale było nam lepiej. Zastanawiałam się, jak mogę pomóc personelowi, jak wesprzeć swoją córkę i inne dzieci, ale też jak dodać otuchy innym rodzicom. Tak wpadłam na pomysł robienia zdjęć. Nie fotografowałam wtedy zawodowo, ale lubiłam amatorsko obserwować aparatem życie szpitalne. Czasem rodzice małych pacjentów prosili mnie, żebym zrobiła im kilka wspólnych fotografii. Przełom nastąpił, gdy z Laurą opuściłyśmy szpital. Wtedy zaczęłam odbierać pierwsze telefony – dzwonili do mnie rodzice dzieci, które nie miały tego szczęścia, co moja córka. One wciąż były na oddziale i walczyły o powrót do zdrowia. Często słyszałam: Ewa, naszemu dziecku zostały jeszcze dwa tygodnie życia. Czy mogłabyś zrobić nam sesję rodzinną? Zawsze odpowiadałam, że nie jestem profesjonalną fotografką, nie wiem, co z tego wyjdzie, ale dla nich to nie był argument. Zawsze mówili: nie znamy nikogo innego. Prosimy Cię, przyjedź. W tamtym momencie, zawsze rzucałam wszystko i wręcz pędziłam do szpitala, żeby zdążyć stworzyć im pamiątkę, o którą mnie poprosili. Czasem zdarzało się, że dziecko umierało po dwóch dniach więc wiedziałam, że muszę się śpieszyć.
Jak się Pani czuła w tej nowej dla siebie roli?
Początki były trudne. To było coś nowego i dla mnie, i dla tych rodzin. Oczywiście, że się stresowałam. Przecież zależało mi na tym, by zrobić te zdjęcia jak najlepiej. Chciałam żeby dzieci i rodzice mi zaufali. Czułam się za nich odpowiedzialna i nie chciałam ich zawieść. Z drugiej strony byłam też podekscytowana. Żyłam w przekonaniu, że robię dla nich coś naprawdę dobrego. Kiedy w 2012 roku zajęłam się fotografią już profesjonalnie, wiedziałam, że tych sesji będzie więcej. Czułam, że muszę wrócić na te oddziały, bo doskonale wiedziałam, jak dużo jest tych dzieci. Każde z nich obchodzi urodziny, czasem na oddziale przyjmuje chrzest i świętuje swój pierwszy roczek, a przecież nie ma tam nikogo, kto mógłby uwiecznić te chwile. Wiedziałam też, że wszystkie te sesje będę robić charytatywnie. Na początku jeździłam tylko na Oddział Hematologii i Onkologii Dziecięcej w Zabrzu. Znałam to miejsce najlepiej, dobrze się tam czułam i wiedziałam, na co mogę sobie pozwolić. Personel też nie miał nic przeciwko. Pierwsze wizyty nie należały do najłatwiejszych. Wchodziłam do sal, mówiłam rodzicom, kim jestem i zachęcałam ich do tych sesji. Dla wielu osób to było dziwne, że przyjechała jakaś kobieta, która chce zrobić im zdjęcia, a przecież ich dziecko jest ciężko chore, oni nie chcą takiej pamiątki, a wręcz przeciwnie, chcą o tym wszystkim zapomnieć. Dopiero, gdy mówiłam im, że ja wiem, co oni czują, że ja też tutaj byłam i mam córkę, która też była chora, zmieniali podejście i zgadzali się na te sesje.
Początki nie były łatwe. Jak jest dzisiaj?
Na pewno jest łatwiej, wiele osób zna moje prace i wie, czego może się spodziewać. Rodzice stali się też bardziej otwarci. 10 lat temu tak nie było. Wszyscy Ci, którzy mi zaufali, są ze mną w kontakcie do dziś. Wciąż dostaję od nich wiadomości z podziękowaniami za te zdjęcia, więc tak sobie myślę, że z roku na rok tych osób, które się do mnie przekonały, jest coraz więcej. Najlepszym dowodem na to była ubiegłoroczna sesja w Zespole Szpitali Miejskich w Chorzowie, gdzie mimo pandemii Covid-19, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, mnie wpuszczono. Wszyscy rodzice prosili o tę sesję i to było coś pięknego, że tym razem to nie ja dzwoniłam do szpitala i pytałam, czy mogę zrobić zdjęcia tylko, że to rodzice mnie znaleźli i poprosili o to żebym do nich przyjechała.
Co w tych sesjach jest dla Pani najważniejsze?
Chcę stworzyć tym dzieciom bajkę. Chcę, żeby choć na chwilę zapomniały o chorobie, cierpieniu i szpitalnej rzeczywistości, założyły piękne stroje czy kostiumy superbohaterów, a jeśli marzą im się włoski to peruki. Dla dzieci to jest też świetna zabawa, więc chcę im po prostu sprawić radość. Zawsze staram się też zaangażować rodziców. Chcę, by swoje pięć minut miały też mamy. Dbam o ich włosy, robię im makijaż, bo wiem, że na oddziale nie mają czasu o siebie zadbać, a przecież każda kobieta chce czuć się pięknie. Gdy je maluję, zawsze z nimi rozmawiam. To jest jeden z niewielu momentów, kiedy one mogą się otworzyć, powiedzieć, co im w duszy gra. Ja w ogóle uwielbiam emocje, lubię gdy się uśmiechają, ale też lubię je przytulać, gdy wiem, że tego potrzebują.
Odbiorcy Pani zdjęć często widzą piękne, bajkowe fotografie, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele pracy one kosztują. Jak faktycznie wyglądają te sesje?
Na pewno dużo się dzieje. Dzieci przychodzą na sesję miedzy kroplówkami, kolejną chemią a badaniami. Często są też słabe, mają gorączkę i mimo wszystko – czują ból. Wszyscy są jednak bardzo dzielni. Pamiętam jedną dziewczynkę, która choć była bardzo słaba, to o niczym innym nie marzyła tak, jak o tym, by założyć sukienkę i wziąć udział w sesji. Widziałam, że kosztuje ją to dużo wysiłku, ale gdy zobaczyła aparat ból minął. Cudownie się uśmiechała i pozwoliła mi na zrobienie naprawdę wyjątkowych zdjęć. Ale gdy skończyłam, dziewczynka nie miała już siły wrócić do łóżka. Mama musiała ją wziąć na ręce. To są takie momenty, których się nie zapomina. To tez pokazuje, ile przeciwności losu te dzieci są w stanie pokonać, by pozwolić mi się sfotografować.
Musi być Pani niezwykle silną osobą. Niewiele jest chyba takich osób, które podjęłyby się tak trudnego zadania.
Wbrew pozorom moja psychika jest naprawdę słaba. Jestem bardzo wrażliwą osobą, zbyt dużo widzę, czuję, bardzo mocno wiążę się z rodzicami i dziećmi. Za każdym razem, gdy jadę do szpitala, moje serce drży, czuję ogromny żal i złość, bo przecież nikt nie powinien cierpieć, a już na pewno nie dzieci. Zdarza mi się też płakać, nie raz wjeżdżając na parking szpitala w Zabrzu, przypominają mi się nasze chwile na oddziale. Najbardziej jednak uderza mnie, gdy po sesji dostaję informację od rodziców dziecka, że im się nie udało… że ich syn, córka tę walkę przegrali. Wtedy potrafię wyłączyć komputer, telefon i po prostu zniknąć. Czasem nawet sobie myślę, że już nigdy więcej nie odwiedzę tych oddziałów. Ta myśl jednak szybko znika, bo przecież ktoś musi im te zdjęcia zrobić, a jeśli nie ja to kto? Naprawdę głęboko wierzę w to, że to co robię jest dobre. A te wszystkie chwile słabości, które miewam, zawsze zdarzają mi się przed albo po sesji. Nigdy nie w trakcie. Wiem, że gdy jestem na oddziale to muszę być silna. Nie mogę być pesymistką, muszę zrobić wszystko, by na twarzach tych dzieci i ich rodziców pojawił się uśmiech. W trakcie zdjęć nie mażę się, nie marudzę, nie odpoczywam, po prostu działam. Bardzo mocno wspiera mnie też Fundacja Iskierka, która od lat wspiera dzieci chore onkologicznie i pomaga mi wszystko zorganizować m.in. rozmawia z rodzicami, organizuje przestrzeń do zdjęć, pomaga w uzyskaniu wszystkich potrzebnych zgód. Dzięki nim nie muszę martwić się nawet miejscem parkingowym. Wiem, że wygodnie zaparkuję i bez problemu przeniosę cały swój sprzęt na oddział.
Jakie ma Pani plany na przyszłość?
Na pewno kolejne sesje. Ostatnio ponownie odwiedziłam Oddział Hematologii i Onkologii Dziecięcej w Zabrzu. Liczba dzieci i rodziców, które mi zaufały i wzięły udział w sesji przerosły moje oczekiwania. Przede mną zdjęcia w Górnośląskim Centrum Zdrowia w Katowicach i w Zespole Szpitali Miejskich w Chorzowie. Mam nadzieję, że frekwencja znów dopisze. Co do samych zdjęć, jestem pewna, że zostaną one ze mną na zawsze. Będę je robić dopóki starczy mi sił. Mam też nadzieję, że Laura dalej będzie mi towarzyszyć, bo to od naszej historii się zaczęło. Ale myślę, że to się akurat nie zmieni, dla niej te sesje też są bardzo ważne. Tworzymy zgraną drużynę – ja robię, co mam zrobić, a ona jest żywym dowodem na to, że raka można pokonać. Jest nadzieją i wiem, że część rodziców patrzy na nią i myśli: nam też się uda.
Źródło: SUM