Gdy pojechali głębiej w dżunglę, by szkolić rangersów WWF (World Wide Found for Nature), którzy chronili tam goryle i słonie, trasa miała im zająć tylko 2 godziny. Jechali 8. Wszędzie powalone drzewa, od doświetlania ich wycinki piłami, akumulator w aucie padł. W obozie był totalny hardcore i „full wypas egzotyka”.
– Jak nie węże w drodze do rzeki, to wieczorem musiałem ubijać w pokoju skorpiony albo pająki. Nie było przyjemne leżeć w łóżku, gdy pająk wielkości dłoni kobiecej wisiał nade mną, albo gdy wyszedł spod muszli – opisuje Marek Mirzejewski, doświadczony ratownik pracujący w pogotowiach w Inowrocławiu i we Włocławku, oraz wiosną tego roku wolontariusz na misji w Republice Środkowoafrykańskiej.
Pierwszej nocy Marek wyszedł z domku w obozie w dżungli, by się wysikać. Półsennego, w trakcie załatwiania potrzeby, nagle wyrwał z letargu przeraźliwy ryk. – Nie wiedziałem, co się dzieje. Czy to burza, grzmot, czy co innego – wspomina. Uciekł w popłochu. Okazało się, że obok niego, w egipskich ciemnościach stał słoń. Zaryczał mu tak, że Marek poczuł wiatr w skąpych włosach. Prosto z trąby.
Wolontariatem w wypalenie
Doktor Dominik Chmiel, ratownik i wykładowca medycyny ratunkowej na Wyższej Szkole Rehabilitacji w Warszawie, razem z Markiem Mirzejewskim 10 lat jeździli na sanitarce. Ten pierwszy też prowadzi Instytut Ratownictwa Głuszy, w którym razem uczą medycyny ratunkowej w warunkach izolacji. Czyli? Tam, gdzie nie ma żadnej możliwości konsultacji, wysłania pacjenta do innego specjalisty, nikt nie przyjedzie ci pomocą. Tak jest np. w dżungli, w górach, ale może też być w... mieście, w czasie pandemii, gdy służba zdrowia jest sparaliżowana. Takie szkolenia prowadzą dla pracowników z wykształceniem już medycznym – wtedy to specjalistyczne – lub bez niego – podstawowe – dla stewardes, marynarzy, misjonarzy, pracowników platform wiertniczych itd.
Kilka lat temu dr Chmiel na konferencji w Poznaniu nt. medycyny misyjnej spotkał swojego studenta – Jacka Jarosza – z organizacji Redemptoris Missio. Ta organizuje misje medyczne do biednych krajów, głównie Afryki. Zażartował, że chętnie pojechałby na taką. I dostał propozycję – wyjazdu do Republiki Środkowoafrykańskiej, z misją szkolenia tamtejszego personelu medycznego. Zapotrzebowanie na to zgłosił polski misjonarz, o. Wojciech Lula.
– To był ten moment wypalenia zawodowego, po 15 latach pracy. Do tego sytuacja z COVID-19, dużo stresu w ochronie zdrowia. Poszedłem więc za impulsem – mówi Chmiel. W 20 minut zdecydował, że bierze w tym udział. – A ja zawsze chciałem jechać na misję, by pomagać ludziom gdzieś w zakątkach Afryki, w dżungli. Takie dziecięce marzenie – tłumaczy Mirzejewski. I zaznacza, że trwało to długo, bo „człowiek musi dojrzeć do pewnych decyzji”.
Urlopy, płatne i bezpłatne, załatwiane w kilku miejscach pracy. Wyruszyli 8 marca br.
Stypy czar
Do Afryki przywieźli więcej sprzętu szkoleniowego, niż widzieli go w głównym szpitalu uniwersyteckim w stolicy kraju – Bangi. Mieli kościec, fantom anatomiczny, który można było rozbierać na czynniki pierwsze i pokazywać poszczególne narządy; fantom dziecięcy, torbę ze sprzętem medyczno-ratunkowym, a nawet generator tlenu (koncentruje go z powietrza i podaje pacjentowi), tak niezbędny w czasie pandemii. Na lotnisku celniczka próbowała im robić problemy z tym ostatnim, bo nie wiedziała, jak ten sprzęt zakwalifikować. Ale odpuściła. – Przecież jedziemy pomagać pani rodakom – przekonali ją.
Trafili do Monasao – polskiej misji w dystrykcie Nola. Tam mieli uczyć medycyny ratunkowej tamtejszy personel medyczny, głównie żyjących tam Pigmejów. Matrony (położne), pielęgniarze, pielęgniarki, ale bez żadnego wykształcenia, po kursach jedynie. I to jeśli już. Jeden z Pigmejów z grupy, którą szkolili, był... niepiśmienny. W sumie ok. 20 osób.
Polacy mieli pracować w wybudowanym przez Pigmejów poste de santé – małym ośrodku zdrowia. Ten lud niskich ludzi, który wyszedł z dżungli, zbudował sobie tam także szkołę. W wiosce był też prąd, niektóre domy były murowane, a nawet z bieżącą wodą. W takich to luksusach zamieszkali ratownicy. – Klasa biznes jak na tutejsze warunki – żartuje pan Marek, choć porównanie jest bardzo trafne.
Kubeł zimnej wody dostali na głowę od razu na wejściu. Pierwszego dnia przyszli w białych fartuchach, by przywitać się, poznać z personelem i zrobić dobre wrażenie. Ale nie było na to czasu.
Trafili w oko cyklonu – matrona nie potrafiła sobie poradzić z ciężkim porodem. Kobieta rodziła godzinę.
Parametry dziecka były coraz słabsze – serce mu zwalniało. Reanimacja. Pacjentka też miała niskie ciśnienie, więc oni ją ratowali, a matrona – noworodka. Gdy dr Chmiel się obrócił, zobaczył, że kobieta zamiast naciskać na klatkę piersiową, uciskała maluszkowi... brzuszek.
– O Boże! Co ty robisz! – krzyknął. I pokazał jak należy ratować noworodka. Marek Mirzejewski uświadomił sobie właśnie, że ci ludzie nie znają nawet podstaw w medycynie ratunkowej. Nawet reanimacja, której uczy się na kursach także dla uczniów, nie jest dobrze znana temu personelowi. Dziecko nie przeżyło – było już zbyt niedotlenione. Zimny prysznic stał się lodowaty. – Pierwszy dzień i takie niepowodzenie. Dla nas to była tragedia i dla nich też. Nie wiedzieliśmy, jak będziemy dalej odebrani – wspomina Mirzejewski.
Potem jeszcze mieli kilka podobnych sytuacji. Ale tam to nic dziwnego. Generalnie w tej w sumie 4-tysięcznej wiosce prawie codziennie ktoś umierał, głównie starsi ludzie, rzadziej dzieci. Więc często nocami słyszeli plastikua – tamtejsze stypy. Na nich grano, pito, śmiano się, w ruch szły bębny. Taka nocna impreza. Na pożegnanie jednego i pocieszenie reszty.
Niepiśmienny, ale bystry
Najpierw polscy ratownicy obserwowali tamtejszy personel w pracy. Potem sami mieli dyżury do południa, a po nich konsultowali i korygowali działania personelu. Ten głównie leczył ludzi: pogryzionych przez skorpiony, węże, po postrzałach, ranach kłutych, chorych na malarię. Wyjmowali śrut z ciała, szyli rany, wykonywali iniekcje, odbierali skomplikowane porody. Polscy ratownicy na bieżąco też analizowali i omawiali to, co personel robił, korygowali ich błędy. – To ludzie przyuczeni, bez szkół medycznych, tylko z certyfikatami, którzy uczą się na własnych błędach. Tam w Afryce tak można – mówi dr Chmiel. Tak słabo wyszkolony personel popełniał ich bardzo dużo. A zakres ich obowiązków przypominał ten, jaki w Polsce mieli felczerzy. Zlecali farmakoterapie, antybiotykoterapie, a nawet wykonywali proste zabiegi chirurgiczne.
Co zaskakujące, jeden z uczestników szkolenia był niepiśmienny. – Bystry, świetnie sobie radził w manualnych zadaniach, szybko chwytał, jak wykonać zabieg, np. wkłucie do żyły szyjnej zewnętrznej – chwali go dr Chmiel. Nie robił notatek, ale wg Polaka to go nie dyskwalifikowało.
Najgorzej było ze zmianą wieloletnich przyzwyczajeń personelu. Złych, błędnych, fatalnych. Na przykład braku higieny w miejscu pracy czy przestrzeganiu zasad bhp – to Pigmejom przychodziło bardzo trudno. A miało bardzo istotne znaczenie. Bo w kraju, w którym 25 proc. ludzi ma HIV, odpowiednie zabezpieczanie i utylizacja zużytych igieł jest bardzo ważna.
Dwa razy w tygodniu zjeżdżali się do Manasao medycy z okręgu. Pigmeje, Bilo, Bajaka i misjonarze. Na kursy medycyny głuszy. Polscy ratownicy, w medycynie tropikalnej, wspierali się podręcznikiem Lekarzy Bez Granic. Ćwiczyli procedury i postępowania w konkretnych problemach zdrowotnych: np. bóle w klatce piersiowej, duszności, COVID-19, którego tamtejszy personel coraz bardziej się obawiał.
Rangersów z WWF, którzy głębiej w dżungli chronili goryle i słonie przed kłusownikami, szkolili jak traktować postrzały, ewakuować rannego, przygotować prowizoryczne nosze, traktować pacjenta w takim środowisku, by przeżył do przybycia pomocy za kilkanaście godzin.
Jam jest medyk twój...
Ojciec Lula zapytał Marka, czy nie wyrwałby zęba Pigmejowi. – Ja patrzę na Wojtka, on na mnie. Nigdy czegoś takiego nie robiłem – wspomina tę sytuację Mirzejewski. Ale spojrzał na Afrykańczyka: od kilku dni już opuchnięty na twarzy, z wyraźnym bólem. Misjonarz miał narzędzia dentystyczne, m.in. różnego rodzaju szczypce do wyrywania. Ząb był w miarę zdrowy, więc wyrwanie łatwo poszło. Mirzejewski był tak zdenerwowany pierwszym dla siebie tego typu zabiegiem, że zapomniał pacjenta nawet znieczulić. Po 3 dniach Pigmej przyszedł z podziękowaniami.
W okolicy poszła fama, że stomatolodzy są we wsi. No i zaczęli się ludzie schodzić z bólami zębów. – Kobiety, bidulki, nawet 50 km szły piechotą 2 doby, by im wyrwać te chore zęby. To rwałem, a potem się zastanawiałem: „co ja sobie narobiłem?” – opisuje Mirzejewski. Nie liczył, ale wyrwał ze 20–30 zębów przez te 2 miesiące misji. Denerwował go ten zabieg. Kiedyś trafiła do niego kobieta z mocno ponacinanymi policzkami. Znaczy, że zęby ją często bolały – Pigmeje wierzą, że gdy gdzieś boli, to trzeba w tym miejscu naciąć skórę, by pomogło.
Innego razu przyszedł człowiek, który już 3 dni nie oddawał moczu. Miał tak ogromny przerost prostaty, że żaden cewnik nie chciał przejść. Znaleźli cewnik, którym się odsysa wydzielinę z górnych dróg oddechowych i tylko do tego służy. Oni zastosowali go do cewki moczowej. –Przeszliśmy nim przez prostatę i pacjent poczuł natychmiastową ulgę. Kolejna radość, łzy szczęścia. Bez nas chyba by zmarł z powodu tak prostego problemu zdrowotnego – uważa Mirzejewski.
Któreś nocy zerwano ich z łóżek – ludzie zatruli się grzybami na plastikua. Pod przychodnią 30 osób zwijało się bólu. – Przestraszyłem się, że wszyscy nam poumierają – wspomina Mirzejewski. Ale dostali kroplówki, węgiel i nikt nie umarł.
Wkrótce dla okolicznych mieszkańców stali się też położnikami, ginekologami, laborantami (badali kał na obecność parazytów) i medykami wielu innych specjalizacji. – Szybko się zasymilowaliśmy. Staliśmy się jednym z ogniw tej wioski, a nie jej gośćmi – wspomina Sebastian Chmiel.
Według danych Redemptoris Missio, wolontariusze przez te 2 miesiące przeprowadzili blisko 600 konsultacji medycznych.
Przygoda życia
W wolnym czasie chodzili na polowania, z mężczyznami na antylopy – naganiane są do sieci i tam dobijane dzidami. Do małp miejscowi strzelają z kusz, rzadziej używają strzelb. Pigmejki z kolei pokazywały Polakom nietypową metodę łowienia ryb – robią w rzeczkach baseny, które uszczelniają ziemią, mułem i piaskiem, po czym wylewają z tego wodę. I wtedy wybierają węgorzowate ryby schowane w mule.
Polacy sami też się wiele nauczyli na tym wyjeździe. Na przykład leczenia malarii czy odrobaczania środkami przeciwpasożytniczymi – takie rzeczy w Polsce to rzadkość. Nauczyli się też kompleksowej opieki nad pacjentem i to w dłuższej perspektywie czasu – to nietypowe zajęcia dla ratowników w Polsce. Musieli pacjenta zatrzymać na obserwację i podejmować odwleczoną w czasie decyzję. Nauczyli się też pracować na własnych błędach – bez możliwości konsultacji, bez Internetu i dostępu do wielu narzędzi diagnostyki, decyzje podejmowało się czasami na czuja.
– Ja teraz mam inne spojrzenie na naszą służbę zdrowia, już bez takich pretensji jak wcześniej. Nabrałem pokory, dystansu i mniej się denerwuję w pracy – dodaje pan Marek. Mimo jego dużego doświadczenia w ratownictwie, te 2 miesiące to był dla niego „skok na głęboką wodę” – wykonywali zabiegi, jakich w Polsce nigdy nie robili. – To była dla mnie też przygoda życia – podkreśla Mirzejewski.
W Redemptoris Missio już ich pytano, czy chcieliby powtórnie kiedyś wyjechać.
– Pewnie, że jedziemy – rzucili bez wahania.
Źródło: „Służba Zdrowia” 6/2021