Jest wrzesień. To, co wydarzyło się w sejmie w drugiej połowie lipca, to już niemal prehistoria. A jednak, czyż historia nie jest nauczycielką życia? Pierwsze czytanie obywatelskiego projektu ustawy o warunkach zatrudnienia w ochronie zdrowia nie miało szans na przebicie się do opinii publicznej. Skutecznie zagłuszyła je awantura o zmiany w sądownictwie – gdy przedstawiciel Porozumienia Zawodów Medycznych apelował do posłów o szybkie prace nad projektem, obok kilkuset protestujących pod sejmem medyków stali ci, którzy domagali się od Prawa i Sprawiedliwości odstąpienia od podporządkowania ministrowi sprawiedliwości Sądu Najwyższego i sądów powszechnych. I to te protesty przyciągały tłumy... i uwagę mediów.
– Czy zdają sobie państwo sprawę, że statystycznie wszyscy prawdopodobnie umrzemy pięć lat wcześniej niż nasi koledzy z zachodniej Europy? Czy wiecie, że będziemy umierać w odrapanych, brzydkich, przestarzałych szpitalach, będziemy w nich karmieni niejadalnymi papkami, a co najgorsze: będziemy prosić, aby ktoś przybiegł nam z pomocą, uśmierzył ból, podał kubek z wodą, bo będzie brakować personelu medycznego. Będziemy czekali miesiące i lata na łóżko, badanie, operację – mówił w niemal pustej sali sejmowej Tomasz Dybek, przedstawiciel Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej. I jednocześnie zapowiedział, że jeśli do końca września projekt obywatelski nie zostanie uchwalony, a rząd nie doprowadzi do powstania dwóch ponadpolitycznych zespołów, które zajmą się przygotowaniem planu szybkiego podwyższenia nakładów na ochronę zdrowia (do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat, do 9 proc. PKB w ciągu dekady) i projektu całościowej reformy systemu, Porozumienie Zawodów Medycznych rozpocznie protest.
Byłoby niesprawiedliwością twierdzenie, że politycy się tym nie przejmują. Związana ze środowiskiem Radia Maryja posłanka PiS Anna Sobecka skierowała do ministra zdrowia w tej sprawie aż trzy interpelacje, które łączy wspólny mianownik: pytanie, w jaki sposób resort zdrowia chce zapobiec zapowiadanemu na 2 października protestowi, w którym udział zapowiedzieli już lekarze z Porozumienia Rezydentów. „Zdaniem ekspertów, październikowa głodówka może sparaliżować pracę wielu szpitali, bo funkcjonowanie wielu z nich opiera się właśnie na rezydentach. A po głodówce każdy z nich dostanie kilkudniowe zwolnienie lekarskie” – niepokoi się posłanka.
Tak, by protest szybko stał się dla rządu problemem wymagającym interwencji, rozwiązania. Kolejnym rozważanym krokiem jest wzięcie przez rezydentów w uzgodnionym terminie jednego lub dwóch dni wolnych w ramach „urlopu na żądanie”.
Bo jeśli powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć „B”. Warunki Porozumienia Zawodów Medycznych nie zostaną spełnione. Ministerstwo Zdrowia już podczas krótkiej i niebudzącej większych emocji debaty nad projektem obywatelskim stwierdziło, że jego realizacja kosztowałaby w ciągu dekady niemal 400 miliardów złotych – więc (w domyśle) oczywiste jest, że projekt, choć trafił do dalszych prac w dwóch komisjach sejmowych, ma duże szanse pozostać w sejmowej zamrażarce do końca kadencji.
Resort zdrowia skupia się w tej chwili na tym, by jak najdłużej pracownicy medyczni i przede wszystkim szefowie placówek nie zorientowali się, że zabraknie pieniędzy na realizację rządowej ustawy o wynagrodzeniu minimalnym pracowników wykonujących zawody medyczne, która weszła w życie w drugiej połowie sierpnia, ale jej skutki finansowe trzeba liczyć od 1 lipca.
O tym, że pieniędzy nie ma, przekonują się jako pierwsze pielęgniarki – dyrektorzy szpitali zaczynają bowiem wliczać tzw. zembalowe (na które „znaczone” pieniądze przekazuje NFZ) do podstawy wynagrodzenia. Tym samym większość pielęgniarek osiąga lub przekracza ustawowy poziom płacy minimalnej, nie ma więc co liczyć na żadne podwyżki ani w tym, ani w przyszłym roku. Pielęgniarki nie kryją oburzenia i czują się oszukane, choć wliczanie „zembalowego” do podstawowego wynagrodzenia ustawodawca nie tylko przewidział w ustawie, ale w Ocenie Skutków Regulacji podkreślał, że pozwoli to placówkom na realizację ustawy, bo zmniejszy jej faktyczne koszty.
Finansowe na pewno. Ale czy polityczne? Im bardziej pielęgniarki czują się oszukane, tym większe jest w ich środowisku przekonanie, że porozumienie z 2015 roku już nie obowiązuje. Że nie tylko mogą, ale nawet powinny czynnie włączyć się w ewentualne jesienne protesty Porozumienia Zawodów Medycznych, zwłaszcza jeśli nie przyniosą rezultatów pisma, które wystosowały do Kancelarii Prezydenta z prośbą o prezydencką inicjatywę i nowelizację ustawy o wynagrodzeniu minimalnym.
Rok temu, podczas wrześniowej manifestacji Porozumienia Zawodów Medycznych, która przeszła ulicami Warszawy, brak pielęgniarek – najliczniejszej grupy zawodowej w systemie ochrony zdrowia – był aż nadto widoczny. I, warto o tym pamiętać, nie do końca zrozumiały i dla pozostałych organizacji tworzących PZM, i dla opinii publicznej, która dla protestów pielęgniarek ma najwięcej zrozumienia. Radykalizacja nastrojów w tej grupie zawodowej może przesądzić nie tylko o skali protestów, ale i o szansach powodzenia akcji protestacyjnej.
Dla rządu Beaty Szydło protesty pielęgniarek są niczym pole minowe. W 2015 roku PiS, w tym również Andrzej Duda, jeszcze tylko kandydat na prezydenta, jednoznacznie popierało pielęgniarki walczące o wyższe wynagrodzenia i lepsze warunki pracy. Ze składanych wówczas obietnic nie zostało wiele… I rządzący mają podstawy do niepokoju, że środowisko w końcu wystawi za ten zawód rachunek.
– Z punktu widzenia pacjenta, protesty pracowników służby zdrowia są skokiem na kasę. Rozumiem, że pielęgniarki mają niskie wynagrodzenia, ale to nie dotyczy lekarzy – mówił rok temu, przy okazji protestu Porozumienia Zawodów Medycznych, Stanisław Maćkowiak z Federacji Pacjentów Polskich. Nawet jeśli ta ocena jest subiektywna i nie do końca oddaje poglądy Polaków na temat zasadności protestów pracowników medycznych, z pewnością nie można jej lekceważyć. Zwłaszcza jeśli w opiniotwórczych (jeszcze) mediach o zapowiadanej głodówce dziennikarze piszą: „Lekarze zastrajkują przeciw podwyżkom” („Rzeczpospolita”, 16 sierpnia 2017).
Gdy kilka miesięcy temu rozmawiałam z ambasadorem Republiki Czeskiej Jakubem Karfikiem na temat tajemnicy sukcesu czeskiej służby zdrowia, nie mogłam pominąć tematu zarobków pracowników medycznych. Czesi przecież mierzyli się – kilka lat temu – z falą protestów lekarskich dużo większą niż kiedykolwiek miała miejsce w Polsce. Sześć lat temu w niektórych regionach Czech wypowiedzenia z pracy w ramach akcji „Dziękuję, odchodzę” złożyło nawet 80 proc. medyków. Protesty zakończyły się sukcesem, bo pensje lekarzy i pielęgniarek zaczęły szybko rosnąć, i rosną praktycznie co rok o co najmniej kilka procent (przewidywany wzrost na 2017 rok to ok. 10 proc.).
– Wzrost płac w ochronie zdrowia to w dużym stopniu wynik presji zarówno związków, jak i samorządów zawodowych. Ta presja w ostatnich latach była i jest naprawdę mocna. Ale to też pokazuje, że zmieniamy nasz system, reagując na problemy. Problemem są wyjazdy, więc pensje w służbie zdrowia muszą i będą rosnąć – mówił mi ambasador Jakub Karfik.
Dlaczego czeskie protesty przyniosły rezultaty, a polskie – nie? Nie chodzi przecież wyłącznie o spełnienie postulatów płacowych, ale – przede wszystkim – o efekt podstawowy, czyli zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, które w Czechach, uwzględniając różnice PKB, są o ponad jedną trzecią wyższe niż w Polsce. Mówiąc inaczej – Czesi już osiągnęli poziom, o który Porozumienie Zawodów Medycznych (ale także inne organizacje działające w ochronie zdrowia) walczy – niestety, bez większych widoków na powodzenie.
Po stronie protestujących nie zabrakło determinacji, solidarności i konsekwencji. Warto jednak pamiętać, że czescy lekarze nie zaczęli swojego protestu z dnia na dzień. Przez kilkanaście miesięcy prowadzili akcję edukacyjną skierowaną do opinii publicznej. Cierpliwie wyjaśniali, o co walczą. Być może dlatego, gdy zaczęli swój protest, a politycy zarzucili im działania nieetyczne, opinia publiczna była bardziej skłonna poprzeć lekarzy niż polityków. Czeskich polityków zaś cechuje zdrowy pragmatyzm. I nie wydają się skłonni do podzielania polskiej maksymy „jakoś to będzie”. Rachunek zysków i strat, związany z kosztami emigracji zarobkowej lekarzy, wypadł jednoznacznie. Problemem są wyjazdy, więc pensje w służbie zdrowia muszą i będą rosnąć.
Czy jesienne protesty przyniosą jakikolwiek skutek? Czy doprowadzą do zwiększenia nakładów na ochronę zdrowia, czy raczej po raz kolejny protestujący zostaną odesłani do dyrektorów szpitali, by ci dokonali cudu na miarę rozmnożenia bochenków chleba?
Źródło: „Służba Zdrowia” 9/2017