- Coraz częściej studenci medycyny chcą się ze mną spotykać. Odczuwają brak podejścia psychologicznego do pacjenta - mówi prof. Jerzy Stuhr, ambasador akcji "Rak wolny od bólu".
Panie Profesorze, kiedy usłyszał Pan diagnozę, czy bał się Pan bólu związanego z chorobą nowotworową?
Nie. Nawet sobie nie zdawałem z tego sprawy. Bolało mnie już przed diagnozą. To właśnie ból spowodował, że szybko z Palermo przyleciałem do Polski, by w nocy znaleźć się już w szpitalu. Więc, nie potrafię tego tak oddzielić. By być szczerym, powiem, że bałem się chyba śmierci. Ból u mnie był większy na skutek terapii. Jak nagle wlewali we mnie litry jakiegoś chemicznego płynu, który robił spustoszenie w moim organizmie, po zdrowym i po chorym, to zadajesz sobie pytanie: ile to potrwa? Lekarze tak patrzyli i odpowiadali: gdybyśmy tak mogli wiedzieć. Panie Profesorze potrwa tyle, ile Pana organizm wytrzyma. Wtedy najbardziej bałem się tego, czy te zdrowe komórki wytrzymają. Na szczęście wytrzymałem całą terapię.
A jak w Pana przypadku w praktyce wyglądało leczenie bólu?
Miałem dwa czy trzy razy kryzysowe momenty. Pooperacyjnie, to na pewno, a w trakcie leczenia przeszedłem dwie poważne operacje, oraz przy pierwszych chemiach. Pamiętam efekt pierwszej chemii – ból i lęk, i to jak mdlejesz przy śniadaniu i nie wiesz dlaczego. Dlatego trudno to rozdzielić. Cały czas byłem na tradycyjnych „ketonalach”. Ostro było po operacjach. Pamiętam, że przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny świetnie się czułem. Mówiłem do żony, że nic mnie nie boli. A potem, jak odłączyli... I co dalej? Prosić lekarzy, żeby znów podłączyli? To była taka niezręczna sytuacja, bo lekarz powinien był przyjść i zaproponować jakiś wachlarz rozwiązań. Pomijam to, że decyzja należałaby do mnie. Ale najpierw musiałbym wiedzieć na co się decyduję. Ból to w ogóle jest sprawa indywidualna. Ja np. bezboleśnie przeszedłem radioterapię. Przedziwna rzecz. Widziałem ludzi ze spaloną i piekącą ich skórą. U mnie nic.
Co powiedziałby Pan lekarzom, którzy mają do czynienia z pacjentem cierpiącym z bólu?
By ponad swój lęk, przedłożyli przemożną chęć pomożenia choremu.
Chciałabym zapytać o Pana inicjatywę, czyli o Centrum Psychoonkologii. Wiadomo, że leczenie onkologiczne to przede wszystkim medycyna. W jaki jeszcze sposób, poza medycyną, można pomóc pacjentowi onkologicznemu?
Ważna jest pomoc psychiczna. Stąd otworzyliśmy z żoną ośrodek w Krakowie właśnie z pomocą psychoonkologiczną, jej różnymi formami. Zawsze narażam się lekarzom, bo mówię, że każda forma pomocy jest tu potrzebna. Jak chcesz bioenergoterapeutę, to idź do niego. Pamiętam jak byłem u bioenergoterapeuty (poleconego przez świętej pamięci Krzysia Krauzego), jego żona robiła coś przy mnie, a on mówi: Pan już tam nic nie ma. Czy Pani wie jakiego ja wtedy pozytywnego kopa dostałem? Żaden lekarz mi tak nie powiedział…
Czyli oprócz medycyny ważna jest moc słowa?
Tak. Jak to słowo usłyszałem, nawet gdyby było kłamstwem, to już szedłem do góry. To więc też należy do działu psychoonkologii.
Czy takiego podejścia brak lekarzom?
Sami o tym mówią. Coraz częściej studenci medycyny chcą się ze mną spotykać. Odczuwają brak podejścia psychologicznego do pacjenta. Nie szukają tego u swoich profesorów-lekarzy, tylko u ludzi, którzy to przeżyli i umieją o tym opowiedzieć. A ja przecież całe życie jestem opowiadaczem różnych historii.