Tomasz Kobosz: Jak udaje się w Polsce realizować zalecenia dotyczące maksymalnego czasu, jaki może upłynąć od diagnozy do włączenia leczenia u pacjentów ze stwardnieniem rozsianym?
Prof. Konrad Rejdak: Cieszy, że w Polsce mamy dostęp do – w zasadzie - większości leków, jeśli chodzi o rozpoczęcie czy kontynuację leczenia SM. Dużym problemem w skali kraju jest jednak czas oczekiwania pacjenta na włączenie do programu lekowego. Są, niestety, w Polsce obszary, gdzie wejście do programu albo jest zupełnie zablokowane na tę chwilę, albo z dużym opóźnieniem pacjenci wchodzą do programów. Tymczasem w tej chorobie czas odgrywa bardzo ważną rolę. Boimy się, że dojdzie do trwałych uszkodzeń układu nerwowego, których nie da się odwrócić w przyszłości. Apelujemy, jako środowisko neurologów, o ułatwienie, o równą dostępność we wszystkich województwach w kraju do przynajmniej terapii pierwszoliniowej. Potem, jak pokazuje doświadczenie, nie ma problemów z przełączaniem terapii na drugą linię, gdy jest taka konieczność, ale punkt rozpoczęcia leczenia jest krytyczny, jeśli chodzi o historię naturalną tej choroby. Mamy dwa okna terapeutyczne, dwa „okna opatrznościowe”. Pierwsze - to rozpoczęcie leczenia. Wiemy, że we wczesnej fazie choroby dochodzi do największego uszkodzenia i proces zapalny jest najbardziej destrukcyjny w tym okresie. Podjęcie więc leczenia przeciwzapalnego w tym okresie chroni przed trwałym uszkodzeniem struktur układu nerwowego. Drugie okno to ewentualna zmiana leczenia, gdy poprzedzające jest nieskuteczne. Musimy zapewnić chorym szanse na wczesne leczenie, bo efekty tego będą widoczne w perspektywie 10-15 lat. Jest to już dowiedzione badaniami naukowymi, że chorzy dłużej pracują i przez dłuższy czas są zupełnie sprawni. Walczymy o to, wiedząc, że terapia pierwszej linii jest stosunkowo tańsza niż leczenie drugiej czy trzeciej linii. Podjęcie wczesnego leczenia odracza w znaczący sposób niepełnosprawność tych pacjentów. Wybór leku też jest tutaj ważny. Mamy dużą gamę leków adresowanych jako pierwszoliniowe. Personalizujemy terapię, wiedząc o chorym, o aktywności jego choroby czy profilu demograficznym - możemy dobierać leki, które będą optymalne oraz akceptowane przez pacjenta, bo oczywiście trzeba je dobrać do stylu życia i jego chorób współistniejących. Te wszystkie czynniki bierzemy pod uwagę przy wyborze leczenia.
Tomasz Kobosz: Z czego wynikają nierówności pomiędzy regionami, województwami, miastami, ośrodkami w czasie oczekiwania na włączenie do terapii?
Prof. Konrad Rejdak: Mamy dwa czynniki. Jeden to ograniczenia budżetowe. Są województwa, w których lokalne oddziały NFZ nie przydzielają odpowiednich środków do leczenia SM. Pojawia się też niepokojąca sytuacja, w której budżet jest, ale z kolei nie ma wystarczającego personelu, aby tę terapię wprowadzić. To też niestety wynika z czynników finansowych. Programy lekowe są bardzo źle oszacowane, jeśli chodzi o wynagrodzenie [personelu] i pewne korzyści finansowe dla ośrodków, które je realizują. To sprawia, że „pojemność” danego ośrodka jest przekroczona i większej liczy pacjentów nie sposób już prowadzić.
Tomasz Kobosz: Co jest należałoby zmienić w krótkiej perspektywie, a co w dalszej, żeby ta sytuacja, tak trudna dla chorych, bardzo również niekomfortowa dla lekarzy, poprawiła się?
Prof. Konrad Rejdak: W naszej, neurologów ocenie widzimy proste zmiany w postaci uelastycznienia programów lekowych. Czyli - w ramach tych samych środków – można by zmienić np. to, by NFZ nie wymagał tak częstych wizyt, jak obecnie. W praktyce one są comiesięczne, co de facto jest niemożliwe i bezsensowne. Przy zachowaniu ryczałtu (opłaty rocznej do prowadzenia programu) moglibyśmy uelastycznić formułę programu poprzez np. rzadsze wizyty lub wymagane tylko wtedy, gdy jest to klinicznie uzasadnione, a nie – jak teraz – zmuszanie pacjentów, z przyczyn administracyjnych, żeby przychodzili do ośrodka co miesiąc. To zwiększa kolejki oraz koszty związane z programem i w rezultacie sprawia, że program niekoniecznie przynosi spodziewanych efekty. W dłuższej perspektywie konieczne jest jednak dofinansowanie systemu, gdyż programy lekowe są totalnie nieopłacalne dla szpitali, które je prowadzą. Lekarz pozostawiony jest sam sobie. Słyszy „Leczcie, jeśli chcecie”, ale administracyjnie nie jest to wspierane czy promowane. I pozostaje już w decyzji lekarza, czy jest w stanie podjąć dodatkową pracę za nieazmienione wynagrodzenie.