Czy można zaryzykować tezę, że stwardnienie rozsiane - dzięki osiągnięciom nauki - powoli staje się chorobą, którą potrafimy okiełznać?
J.S.: Do pewnego stopnia tak. Rejestracje nowych leków pokazują, że postęp cały czas się dokonuje. Nowe rejestracje w ostatnim roku, a nawet tygodniach, przyniosły leki, które potrafią leczyć postacie SM jakie do tej pory nie były leczone. Na przykład postać pierwotnie postępująca, która dotyczy około 10-15 procent chorych, ale są to osoby dotknięte szybkim postępem choroby i szybką utratą sprawności.
W Polsce leczonych jest faktycznie tylko około 30 procent pacjentów, u których zdiagnozowano SM. W Europie te statystyki sięgają 80 procent. Od czego to zależy? Czy to jest brak finansowania, czy kolejki w szpitalach, czyli brak „mocy medycznych”?
J.S.: To wszystko razem ma pewnie znaczenie. Finansowanie jest zdecydowanie niższe niż w innych krajach. To powoduje, że nasz program włączenia chorych, jaki stworzyliśmy, jest bardzo zachowawczy tzn. włączamy chorych już z takim bardzo oczywistym rozpoznaniem, tracąc trochę czas w przypadku chorych, którzy wiemy, że mają chorobę i rozwiną objawy, ale czekamy rok, dwa, trzy do momentu aż objawy będą spełniały kryteria włączenia do programu. Stąd środki wydawane są nieco niższe. Mamy też kryzys kadrowy w medycynie, ale szczególnie w neurologii. W całej Polsce brakuje specjalistów, a programy lekowe nie zachęcają dyrektorów szpitali czy uniwersyteckich szpitali klinicznych do udziału w nich, ponieważ są dość słabo finansowane. To jest więc taka kula u nogi i dyrektorzy nie podchodzą do programów entuzjastycznie, a raczej jako do uciążliwości, bo środki z tego są niewielkie a nakłady, jakie trzeba ponosić, przez np. angażowanie kadry medycznej są bardzo duże. Dodatkowo to kadra wysoko wyspecjalizowana, bo by dziś prowadzić pacjenta ze stwardnieniem rozsianym, trzeba mieć ogromną wiedzę, interesować się i być na bieżąco. Ci ludzie, w naturalny sposób, mają wyższe żądania finansowe i tu się zamyka „błędne koło” prowadzące do tego, że pacjenci niepotrzebnie czekają.
Co oznacza dla pacjenta, który czeka rok albo dłużej na to aż pojawią się u niego pełne, według kryterium programu lekowego dla SM, objawy? Co to oznacza dla niego w przyszłości, dla rozwoju choroby i dla jego komfortu życia?
J.S.: To oznacza, na co mamy mnóstwo dowodów naukowych, szybszą niesprawność. Ta niesprawność pojawi się znacznie szybciej (o kilka lat) w stosunku do chorego, który byłby leczony. A skutki tego są oczywiste, medyczne, społeczne i finansowe, zwłaszcza, że mówimy tu o grupie ludzi między 20. a 40. rokiem życia.